Recenzja filmu
Wielka pustka
Wybrany przez polskiego dystrybutora "Człowiek-widmo" szczęśliwie zaciera odwołanie do poematu T.S. Eliota, jakie sobie zamierzył scenarzysta, Andrew W. Marlowe. Jakże słusznie, bo "Człowiek-Widmo" z całą pewnością nie jest jednym z "Wydrążonych ludziNie jest nawet "Niewidzialnym człowiekiem" H.G. Wellsa, choć trzyma się schematu fantastycznej opowieści angielskiego pisarza i filozofa z 1897 roku. Nie szkodzi, że akcja toczy się ponad sto lat później, w gruncie rzeczy chodzi o to samo. Pewien genialny i butny naukowiec, który opracował sposób uczynienia człowieka niewidzialnym, przedwcześnie dokonuje eksperymentu na samym sobie i już nie potrafi odwrócić sytuacji. Chociaż stan niewidzialności wywołuje poczucie wszechwładzy i wyzwala bezkarną agresję, fizycznie jest dość niewygodny, bowiem delikwent musi pozostawać zupełnie goły, odczuwa zimno i pozostawia ślady. W starej powieści i w nowym filmie niewidzialny kończy źle, czemu trudno się dziwić.
Różnica polega na sztafażu. Bez przesady powiedzieć można, że jeszcze takich efektów specjalnych nie widzieliśmy na ekranie. Sekwencja, w której olbrzymi goryl powraca stopniowo do widzialności, poczynając od zastrzyku, który wypełnia najpierw układ krwionośny, rozwijający się w powietrzu niczym mapa, po czym odsłania kości, następnie mięśnie szybko zarastające włochatą skórą, jest prawdziwym cudem wirtualnej techniki. Proces odwrotny - warstwowe, jeśli tak można powiedzieć, znikanie składników organizmu nieszczęsnego Sebastiana, którego gra Kevin Bacon, jest równie niesamowite. Albo mysz rozrywana na krwawe strzępy przez niewidzialnego kota... Tego rodzaju efektów świadczących o najwyższej sprawności w budowaniu iluzji jest wiele. Pytanie tylko, czemu służą. Niestety, niczemu mądremu. Kiedy tylko kończy się ich demonstracja, film opada do poziomu naiwnej powiastki grozy o szalonym naukowcu, który z zazdrości o kobietę zaczyna mordować wszystkich wokół. Na szczęście nie jest ich zbyt wielu, bo nad wynalazkiem pracuje tajny zespół liczący bodaj
5 osób. Dwie z nich muszą ocaleć, jako że to pozytywni kochankowie, więc w trosce o napięcie odbywa się jeszcze, niejako na marginesie, gwałt (niepokazany do końca) i topienie zwierzchnika (pokazane ze szczegółami).
Cóż począć z takim filmem? Niektórzy amerykańscy recenzenci kwestionują praktyczną przydatność wynalazku niewidzialności dla celów wojskowych, bo co za pożytek z gołych i w praktyce bezbronnych agentów. Może jednak nie warto rozważać przesłania filmu od tej strony. W kinie wiele się wybacza i nie logika wydarzeń jest najważniejsza. U Wellsa historia niewidzialnego człowieka, przy wszystkich swoich czarujących naiwnościach, wciąż pozostaje żywą przypowieścią filozoficzną o niebezpieczeństwach moralnej bezkarności, która w istocie jest złudzeniem i prowadzi do zguby. Ale w filmie Paula Verhoevena filozoficznego wymiaru po prostu nie ma. Zdaje się, że scenarzysta Marlowe usiłował w monomanii swego bohatera ukazać chorobę wieku rozpoznaną przez Eliota - brak duchowości skojarzony poetycko z "wydrążeniem", ale nieustanne i hałaśliwe gonitwy po ekranie nie pozostawiają czasu na refleksję. Mamy przed sobą zabawkę, efektowną, ale bezużyteczną, bo pozbawioną duszy.
Różnica polega na sztafażu. Bez przesady powiedzieć można, że jeszcze takich efektów specjalnych nie widzieliśmy na ekranie. Sekwencja, w której olbrzymi goryl powraca stopniowo do widzialności, poczynając od zastrzyku, który wypełnia najpierw układ krwionośny, rozwijający się w powietrzu niczym mapa, po czym odsłania kości, następnie mięśnie szybko zarastające włochatą skórą, jest prawdziwym cudem wirtualnej techniki. Proces odwrotny - warstwowe, jeśli tak można powiedzieć, znikanie składników organizmu nieszczęsnego Sebastiana, którego gra Kevin Bacon, jest równie niesamowite. Albo mysz rozrywana na krwawe strzępy przez niewidzialnego kota... Tego rodzaju efektów świadczących o najwyższej sprawności w budowaniu iluzji jest wiele. Pytanie tylko, czemu służą. Niestety, niczemu mądremu. Kiedy tylko kończy się ich demonstracja, film opada do poziomu naiwnej powiastki grozy o szalonym naukowcu, który z zazdrości o kobietę zaczyna mordować wszystkich wokół. Na szczęście nie jest ich zbyt wielu, bo nad wynalazkiem pracuje tajny zespół liczący bodaj
5 osób. Dwie z nich muszą ocaleć, jako że to pozytywni kochankowie, więc w trosce o napięcie odbywa się jeszcze, niejako na marginesie, gwałt (niepokazany do końca) i topienie zwierzchnika (pokazane ze szczegółami).
Cóż począć z takim filmem? Niektórzy amerykańscy recenzenci kwestionują praktyczną przydatność wynalazku niewidzialności dla celów wojskowych, bo co za pożytek z gołych i w praktyce bezbronnych agentów. Może jednak nie warto rozważać przesłania filmu od tej strony. W kinie wiele się wybacza i nie logika wydarzeń jest najważniejsza. U Wellsa historia niewidzialnego człowieka, przy wszystkich swoich czarujących naiwnościach, wciąż pozostaje żywą przypowieścią filozoficzną o niebezpieczeństwach moralnej bezkarności, która w istocie jest złudzeniem i prowadzi do zguby. Ale w filmie Paula Verhoevena filozoficznego wymiaru po prostu nie ma. Zdaje się, że scenarzysta Marlowe usiłował w monomanii swego bohatera ukazać chorobę wieku rozpoznaną przez Eliota - brak duchowości skojarzony poetycko z "wydrążeniem", ale nieustanne i hałaśliwe gonitwy po ekranie nie pozostawiają czasu na refleksję. Mamy przed sobą zabawkę, efektowną, ale bezużyteczną, bo pozbawioną duszy.
Udostępnij: