Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Wujek 13-letniego Jessego zmarł na AIDS. W rodzinie są jednak różne teorie na temat jego śmierci. Najpopularniejsza głosi, że winne było skażone srebro, ojciec ostrzegał go w końcu przed brudnymi sztućcami w restauracjach. Jego ciała nigdy nie zobaczymy, widzimy tylko rękę opadającą ze szpitalnego łóżka, skierowaną w stronę sufitu. Ergo – w stronę Boga. W katolickiej rodzinie, z którą w swojej monumentalnej "Katedrze" rozlicza się Ricky D’Ambrose, o takich wujkach się nie mówi.

"Katedra" to dziwaczny film. Jeśli idzie o skalę konceptu i fabularne rozdanie, to coś w rodzaju "Wspaniałości Ambersonów", nasyconej offbeatowym humorem z "Genialnego klanu" Wesa Andersona z domieszką zimnej, niemal laboratoryjnej narracji Ulricha Seidla. Problem w tym, że katalogowanie podobnych inspiracji do niczego nie prowadzi. Eklektyczny styl jest tu jednocześnie samym tematem, katalizatorem innej niż wszystkie historii o dojrzewaniu. Z jednej strony mamy zatem kino autobiograficzne, manifest pokolenia dorastającego w reaganowskiej Ameryce, wchodzącego w "wiek klęski" razem z pierwszymi aktami bezprecedensowego terroru na początku XX wieku. Z drugiej – zaledwie dziewięćdziesiąt minut seansu i winietową strukturę: najpierw jest pocztówka sugerująca miejsce akcji, później wstęp narratorki zarysowujący rodzinną dynamikę, wreszcie – obyczajowa mikroscenka z morałem. 



Morał jest prosty: z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Zwłaszcza na takich, które wyglądają jak obrazy Hoppera i zza których wyłania się jakaś opowieść o zdemitologizowanej Ameryce; o duszącym gorsecie wpisanej w konstytucję "wolności".  Oczywiście, znajdziemy to wszystko i w "Katedrze", lecz ambicje D'Ambrose’a sięgają znacznie wyżej. Rodzina jest u niego kociołkiem pełnym niewypowiedzianych lęków, wypartych potrzeb, ukrytych emocji, nieprzepracowanych krzywd. Aby o tym opowiedzieć, reżyser sięga po prosty zabieg: narratorka – opowiadająca tę historię z najzimniejszą, najbardziej ironiczną manierą, jaką można sobie wyobrazić – maluje tu cały pejzaż świadomości bohaterów. Tymczasem na ekranie widzimy zazwyczaj twarze zaciśnięte jak pięści – ludzi mocujących się z emocjami, których nie potrafią nazwać, nie mówiąc nawet o ich wyrażeniu. Zagrane jest to wszystko bez pudła i na granicy bressonowskiego monodramu, momentami można odnieść wrażenie, że wszelkie dialogi nagrywano w całkowitej izolacji, co oczywiście rezonuje z reżyserską wizją "podstawowej komórki społecznejOraz z jej surową oceną.     

Dość powiedzieć, że cała ta strategia narracyjna sprawdza się rewelacyjnie. Dojrzewanie jest w optyce D'Ambrose’a przede wszystkim piekłem niewiedzy – stopniowym odkrywaniem prawdy o skomplikowanych i często bolesnych relacjach łączących najbliższych. Jest też – co reżyser eksplikuje w zaskakującym świadectwie nadziei – okresem, przed którym pamięć broni nas całkiem nieźle. Archiwalia, stare telewizyjne reklamy, zapisy programów informacyjnych, kartki okolicznościowe w stylu vintage, ojciec-nieudacznik, matka-misjonarka, babcia w domu starości, 11 września, Irak, druga kadencja Obamy… Cała opowieść usypana jest ze skrawków wspomnień. 

W pewnym sensie wszystko ma na ekranie tę samą wagę, zarówno kolekcjonerska moneta ze Statuą Wolności, jak i krucyfiks, na który przed śmiercią musiał zerkać zmarły na AIDS wujek Jessego. Zaś fakt, że wszystko można zamienić w artystyczne tworzywo, zrównać i przepracować za pomocą sztuki, zamienia gorzki rodzinnej odysei w coś, z czym da się żyć. I czym da się podzielić. 

Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje