Recenzja filmu
Gwiazdy to nie wszystko
Są filmowcy wierzący w piękny obraz. Są tacy, którzy stawiają przede wszystkim na precyzyjnie skonstruowany scenariusz. A wreszcie i Ci, którzy zakładają, że produkcję uniesie charyzma aktora. "Momo" to efekt tej ostatniej strategii, w zasadzie cały film zasadza się na grze Christiana Claviera. Jest on niewątpliwie wybitnym i kochanym przez publiczność nad Sekwaną talentem komicznym. Jako Jacquard w "Gościach gościach" i Asterix kilkakrotnie rozbijał francuski box office. W każdej swojej roli wciela się w trochę wulgarnego, ale twardo stąpającego się ziemi, sprytnego "zwykłego Francuza
Czasem jednak nawet najbardziej wyrazista komiczna gwiazda nie wystarcza, by pociągnąć komedię przez 90 minut. Tak jest też w przypadku "Momo". Jest to przede wszystkim wina scenariusza. Film wychodzi od słabego pomysłu, źle wymyślone otwarcie rodzi pokraczną, w wielu miejscu potykającą się o swoje nogi historię. Do bezdzietnego, żyjącego dostatnio małżeństwa francuskich mieszczuchów w średnim wieku - André (Clavier) i Laurence (Catherine Frot) - nagle wprowadza się dorosły mężczyzna, Patrick (Sébastien Thiery). Jest niesłyszący, mówi bardzo bełkotliwie, przekręcając wyrazy. Twierdzi, że jest synem André i Laurence. Para miała go zostawić w ośrodku lata temu. Dwójka bohaterów nie pamięta co prawda, by kiedykolwiek miała dziecko, a jednocześnie nie bardzo potrafi pozbyć się mężczyzny. Ten wkrótce sprowadza do ich domu także swoją niewidomą żonę w zaawansowanej ciąży. Co istotne, poruszającą się przy pomocy psa przewodnika – agresywnego owczarka alzackiego.
Twórcom nie udaje się przekonująco ukazać ani wyjściowej sytuacji, ani przemiany, jaką generuje ona w bohaterach. Irytujący jest zwłaszcza portret Laurence, w której przybycie Patricka budzi nagle pokłady stłumionego instynktu macierzyńskiego, zmieniając początkowo rozsądną kobietę w zupełną idiotkę. Humor w scenach z jej udziałem zbyt często zmierza tu ku leniwemu, podszytemu mizoginią stereotypowi.
Ogólnie dowcip w "Momo" jest mało subtelny, grupo ciosany, przyciężki i wulgarny. Często też wydaje się mało wrażliwy, wobec niepełnosprawności przedstawianych w filmie bohaterów. Źle napisane, nieśmieszne dialogi i gagi, działają szczególnie fatalnie zestawione z kiepskim występem Thierry’ego - aktora odpowiadającego także za współautorstwo scenariusza.
Im bliżej finału, tym mniej grubych żartów, a tym więcej sentymentalizmu i ckliwości. Na koniec otrzymujemy apologię wartości rodzinnych – mogących realizować się także poza więzami wyznaczanymi przez biologię – oraz miłości, która nikogo nie dyskryminuje i akceptuje wszystko. To przesłanie filmu jest nawet sympatyczne i pozwala trochę złagodzić jego ocenę. Nie na tyle jednak, by zapomnieć, że do miłej konkluzji dochodzimy męcząc się przez 90 minut oglądaniem żenujących dowcipów, leniwych stereotypów i fatalnie skonstruowanej historii. Jak ma się już budżet na gwiazdę klasy Claviera, to naprawdę nie warto oszczędzać na scenariuszu.
Czasem jednak nawet najbardziej wyrazista komiczna gwiazda nie wystarcza, by pociągnąć komedię przez 90 minut. Tak jest też w przypadku "Momo". Jest to przede wszystkim wina scenariusza. Film wychodzi od słabego pomysłu, źle wymyślone otwarcie rodzi pokraczną, w wielu miejscu potykającą się o swoje nogi historię. Do bezdzietnego, żyjącego dostatnio małżeństwa francuskich mieszczuchów w średnim wieku - André (Clavier) i Laurence (Catherine Frot) - nagle wprowadza się dorosły mężczyzna, Patrick (Sébastien Thiery). Jest niesłyszący, mówi bardzo bełkotliwie, przekręcając wyrazy. Twierdzi, że jest synem André i Laurence. Para miała go zostawić w ośrodku lata temu. Dwójka bohaterów nie pamięta co prawda, by kiedykolwiek miała dziecko, a jednocześnie nie bardzo potrafi pozbyć się mężczyzny. Ten wkrótce sprowadza do ich domu także swoją niewidomą żonę w zaawansowanej ciąży. Co istotne, poruszającą się przy pomocy psa przewodnika – agresywnego owczarka alzackiego.
Twórcom nie udaje się przekonująco ukazać ani wyjściowej sytuacji, ani przemiany, jaką generuje ona w bohaterach. Irytujący jest zwłaszcza portret Laurence, w której przybycie Patricka budzi nagle pokłady stłumionego instynktu macierzyńskiego, zmieniając początkowo rozsądną kobietę w zupełną idiotkę. Humor w scenach z jej udziałem zbyt często zmierza tu ku leniwemu, podszytemu mizoginią stereotypowi.
Ogólnie dowcip w "Momo" jest mało subtelny, grupo ciosany, przyciężki i wulgarny. Często też wydaje się mało wrażliwy, wobec niepełnosprawności przedstawianych w filmie bohaterów. Źle napisane, nieśmieszne dialogi i gagi, działają szczególnie fatalnie zestawione z kiepskim występem Thierry’ego - aktora odpowiadającego także za współautorstwo scenariusza.
Im bliżej finału, tym mniej grubych żartów, a tym więcej sentymentalizmu i ckliwości. Na koniec otrzymujemy apologię wartości rodzinnych – mogących realizować się także poza więzami wyznaczanymi przez biologię – oraz miłości, która nikogo nie dyskryminuje i akceptuje wszystko. To przesłanie filmu jest nawet sympatyczne i pozwala trochę złagodzić jego ocenę. Nie na tyle jednak, by zapomnieć, że do miłej konkluzji dochodzimy męcząc się przez 90 minut oglądaniem żenujących dowcipów, leniwych stereotypów i fatalnie skonstruowanej historii. Jak ma się już budżet na gwiazdę klasy Claviera, to naprawdę nie warto oszczędzać na scenariuszu.
Moja ocena:
4
Udostępnij: