Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Testament Eastwooda

Broń palna, pościg, helikopter, kartel narkotykowy, bogata obsada. Umieszczając wszystkie te elementy w zwiastunie, twórcy kuszą potencjalnego widza obietnicą klasycznego filmu sensacyjnego z Clintem Eastwoodem w roli reżysera, producenta i pierwszoplanowego aktora. Tymczasem otrzymujemy występ jednego artysty, lekcję, specyficzną formę przekazania wartości bezimiennego rewolwerowca.

Earl Stone (Clint Eastwood) to 80-letni ogrodnik, który pielęgnował storczyki, ale nie potrafił zadbać o relacje z bliskimi. Gdy jego działalność gospodarcza jest zagrożona bankructwem, za sprawą przypadku otrzymuje ofertę pracy w postaci przewozu narkotyków. Mężczyzna podejmuje się jej, przekonany, że otrzymuje zapłatę wyłącznie za prowadzenie auta w określone miejsce. Z powodu nienagannego wizerunku - staruszka odmiany kaukaskiej - znajduje się poza wszelkimi podejrzeniami ze strony policji. W końcu na scenę wchodzi Colin Bates (Bradley Cooper), agent w kwiecie wieku, który po przeniesieniu z Nowego Jorku musi znów udowodnić swoją wartość.

W trakcie pierwszej sceny zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pomyliłem sali kinowej. Idylliczny obraz ogrodu angielskiego, pełnego życia i barw nijak się miał do dynamicznej atmosfery przedstawionej w zapowiedzi. Wyglądało to, jakby reżyser mówił do widza: "Teraz mam twoją uwagęUważam ten zabieg za pozytywny, ponieważ zwiastował on ambitniejsze podejście do dzieła, niż gdyby to miał być tylko kolejny film akcji.



Clint Eastwood w bardzo umiejętny sposób wykorzystał postać, w którą się wcielał, aby przekazać wartości, które mogą być swoistym drogowskazem w obecnych czasach. Fakt prezentowania równościowych przekonań przez stanowczego, uznanego aktora nadaje dodatkowego znaczenia. Zwalcza on archetyp osoby w podeszłym wieku, o konserwatywnych poglądach, zamkniętej na ludzi. Humorystyczna kpina z różnic na tle rasowym, wystąpienie żeńskiej grupy motocyklowej czy scena kontroli policji drogowej – detale nic niewnoszące do fabuły, a ukazujące jednak ideologię akceptacji i szacunku uznawaną przez reżysera. Film tym samym spowodował przewartościowanie poglądów.

Skromna, niewyróżniająca się scenografia i kostiumy idealnie ukazywały nastrój spokojnego, amerykańskiego miasta w stanie Illinois. Wbrew przewidywaniom, atmosfera przez większość filmu była pogodna, a nawet sielska. Tylko momentami można było odczuć napięcie. Warto też napisać kilka słów o muzyce, która przez cały seans towarzyszyła akcji i poszczególnym bohaterom; uzupełniała ich wizerunek i sposób postrzegania przez widzów.

Aktor pierwszoplanowy ma już na koncie wiele znakomitych kreacji w kultowych filmach takich jak "Gran Torino" czy "Dobry, zły i brzydki". W "Przemytniku" artysta stanowi jeden z najmocniejszych punktów widowiska, m.in. za sprawą odtworzenia osoby Leo Sharpa, na podstawie której powstał ten film. Pomimo właściwego kontrastu między postaciami agenta Batesa i Earla Stone’a, gra aktorska Bradleya Coopera była przeważająco monotonna. Również Michael Peña oraz Laurence Fishburne, choć cieszący się dużą popularnością, w filmie nie wykazali się dużą zdolnością ekspresji.

Uważam, że "Przemytnik" jest niedoceniony przez krytyków. Momentami uboga gra drugoplanowych aktorów i z pozoru prosta fabuła stoją w cieniu fascynującego przedstawienia Clinta Eastwooda. Osobowość, która w świecie kina osiągnęła wszystko, tworząc ten film nie musiała już nic. Warto obejrzeć tę dwugodzinną projekcję, w której jeden z najwybitniejszych aktorów zawarł wszystkie najważniejsze dla niego wartości.


Moja ocena:
7
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje