Recenzja filmu
"Strefa mroku"
Pamiętacie "Nic doustnie" Gary'ego Oldmana? Film, będący reżyserskim debiutem tego niesamowitego aktora, traktujący o rodzinie, nie był sielskim obrazkiem. Przedstawiał ludzi nękanych alkoholizmem, narkomanią, przemocą i ogólną, wzajemna obojętnością. Rozliczanie się z przeszłością, trudne tematy na granicy tabu, dotykające jednocześnie najbliższych i najbardziej podstawowych dla człowieka problemów, są chyba ulubionym tematem pierwszych reżyserskich kroków angielskich aktorów. Zdaje się to bowiem potwierdzać kolejny taki debiut, tym razem w wykonaniu Tima Rotha, zatytułowany "War Zone"
Tu jednak dramat rodzinny jest tym straszliwszy, że dla postronnego obserwatora niewidoczny. Z pozoru mamy całkiem szczęśliwą rodzinę - rodzice i dwójka nastolatków, po przeprowadzce z Londynu na wieś, oczekują narodzin kolejnego dziecka. Poród nie przebiega w komfortowych warunkach - matka rodzi zaraz po wypadku samochodowym, któremu ulega cała rodzina. Brzmi strasznie? To dopiero poczatek! Z biegiem czasu okazuje się bowiem, że dom skrywa jedną z najokropniejszych tajemnic. 15-letni Tom dowiaduje się, że jego starszą siostrą Jessie i ojca łączą kazirodcze stosunki. Siostra nie chce się do niczego przyznać, wmawiając chłopcu, że jego podejrzenia to wynik nadwrażliwości seksualnej okresu dojrzewania. Tom, nękany swoim odkryciem, a dodatkowo też tęsknotą za przyjaciółmi i miejskim życiem, staje się osowiały i małomówny. Brzydzi się rodziną, w której ojciec jest zboczeńcem, córka nieszczęśliwa ofiarą, a matka ślepa i głucha na wszystko oprócz nowego dziecka. Pewnej nocy noworodek trafia do szpitala - wydarzenie to sprawia, iż ostatecznie pęka pozorna idylla. Tom podkopuje zaufanie matki do męża, rodzi się w nim postanowienie położenia kresu otaczającej go paranoi.
Tim Roth nie oszczędza widzów, nie kamufluje tragedii, pokazując ja z całym okrucieństwem. Scena gwałtu, jakiego ojciec dokonuje na córce przedstawiona jest z całym swym naturalizmem i brutalnością; jest tak przeciągnięta w czasie, by zrobić na nas równie piorunujące wrażenie, jak na podglądającym ją chłopcu. Okrucieństwo obrazu potęgują jeszcze zdjęcia aury i krajobrazu - cała akcja rozgrywa się nad brzegiem morza, w domu położonym na błotnistym pustkowiu, z wiecznie zamkniętymi okiennicami, którego widok sprawia piorunujące wrażenie odosobnienia i zamyka tragedię w tym małym światku, z dala od ludzi i wszelkiej pomocy. Film pomija całe tło społeczne, wszelkie aspekty, które mogłoby usprawiedliwić, tłumaczyć cokolwiek. To dramat rodziny, czterech osób, które choć bliskie, niewiele o sobie wiedzą. Mało jest tu dialogów, to raczej gra spojrzeń, niewypowiadanych emocji, zamkniętych w ciszy, gęstym, męczącym mroku, rozjaśnianym jedynie blaskiem nocnej lampki. Świat wokół także nie jest przyjazny - nieustający deszcz, fale rozbijające się o czarne skały; natura jest jakby uczestnikiem wydarzeń, tworzącym sugestywną atmosferę. Ta właśnie aura i przerażająco prawdziwi aktorzy to główne atuty filmu
Wielkim odkryciem jest Lara Belmont w roli Jessie, a Ray Winston, jako ojciec o kazirodczych skłonnościach, pokazał aktorstwo najwyższych lotów. Wspomniałam już o filmie Oldmana, tam Winston grał ojca - alkoholika, tłustego potwora, traktującego swą żonę jak worek treningowy, nie dbającego o nic i o nikogo, poza zaspokojeniem swojego pragnienia. W "War Zone" jest przykładnym ojcem, dbającym o dom, opiekującym się żoną, troszczącym się o dorastające dzieci i zwariowanym na punkcie maleńkiej, nowonarodzonej córeczki. Z pozoru ciepły facet, niemalże ideał. Za tą maską kryje się jednak zboczeniec, o tyle straszny, ze nie zdający sobie sprawy ze zła, które czyni. Winston, ubiegając się o rolę, sam stwierdził, że chce w końcu zagrać postać pozytywną. Brzmi to ironicznie w sytuacji, gdy bohater gwałci swoje własne dzieci; tym stwierdzeniem Winston przekonał jednak reżysera, że w pełni zrozumiał psychikę granej przez siebie postaci - człowieka, który nie postrzega siebie jako złoczyńcy. Potwierdził tym samym, że jest jednym z najlepszych aktorów, jakich widziałam. Warto się o tym osobiście przekonać, przeżyć przy okazji prawdziwe emocje, obejrzeć kawałek dobrego, silnie zaangażowanego kina. Filmu, którego się nie zapomina.
Tu jednak dramat rodzinny jest tym straszliwszy, że dla postronnego obserwatora niewidoczny. Z pozoru mamy całkiem szczęśliwą rodzinę - rodzice i dwójka nastolatków, po przeprowadzce z Londynu na wieś, oczekują narodzin kolejnego dziecka. Poród nie przebiega w komfortowych warunkach - matka rodzi zaraz po wypadku samochodowym, któremu ulega cała rodzina. Brzmi strasznie? To dopiero poczatek! Z biegiem czasu okazuje się bowiem, że dom skrywa jedną z najokropniejszych tajemnic. 15-letni Tom dowiaduje się, że jego starszą siostrą Jessie i ojca łączą kazirodcze stosunki. Siostra nie chce się do niczego przyznać, wmawiając chłopcu, że jego podejrzenia to wynik nadwrażliwości seksualnej okresu dojrzewania. Tom, nękany swoim odkryciem, a dodatkowo też tęsknotą za przyjaciółmi i miejskim życiem, staje się osowiały i małomówny. Brzydzi się rodziną, w której ojciec jest zboczeńcem, córka nieszczęśliwa ofiarą, a matka ślepa i głucha na wszystko oprócz nowego dziecka. Pewnej nocy noworodek trafia do szpitala - wydarzenie to sprawia, iż ostatecznie pęka pozorna idylla. Tom podkopuje zaufanie matki do męża, rodzi się w nim postanowienie położenia kresu otaczającej go paranoi.
Tim Roth nie oszczędza widzów, nie kamufluje tragedii, pokazując ja z całym okrucieństwem. Scena gwałtu, jakiego ojciec dokonuje na córce przedstawiona jest z całym swym naturalizmem i brutalnością; jest tak przeciągnięta w czasie, by zrobić na nas równie piorunujące wrażenie, jak na podglądającym ją chłopcu. Okrucieństwo obrazu potęgują jeszcze zdjęcia aury i krajobrazu - cała akcja rozgrywa się nad brzegiem morza, w domu położonym na błotnistym pustkowiu, z wiecznie zamkniętymi okiennicami, którego widok sprawia piorunujące wrażenie odosobnienia i zamyka tragedię w tym małym światku, z dala od ludzi i wszelkiej pomocy. Film pomija całe tło społeczne, wszelkie aspekty, które mogłoby usprawiedliwić, tłumaczyć cokolwiek. To dramat rodziny, czterech osób, które choć bliskie, niewiele o sobie wiedzą. Mało jest tu dialogów, to raczej gra spojrzeń, niewypowiadanych emocji, zamkniętych w ciszy, gęstym, męczącym mroku, rozjaśnianym jedynie blaskiem nocnej lampki. Świat wokół także nie jest przyjazny - nieustający deszcz, fale rozbijające się o czarne skały; natura jest jakby uczestnikiem wydarzeń, tworzącym sugestywną atmosferę. Ta właśnie aura i przerażająco prawdziwi aktorzy to główne atuty filmu
Wielkim odkryciem jest Lara Belmont w roli Jessie, a Ray Winston, jako ojciec o kazirodczych skłonnościach, pokazał aktorstwo najwyższych lotów. Wspomniałam już o filmie Oldmana, tam Winston grał ojca - alkoholika, tłustego potwora, traktującego swą żonę jak worek treningowy, nie dbającego o nic i o nikogo, poza zaspokojeniem swojego pragnienia. W "War Zone" jest przykładnym ojcem, dbającym o dom, opiekującym się żoną, troszczącym się o dorastające dzieci i zwariowanym na punkcie maleńkiej, nowonarodzonej córeczki. Z pozoru ciepły facet, niemalże ideał. Za tą maską kryje się jednak zboczeniec, o tyle straszny, ze nie zdający sobie sprawy ze zła, które czyni. Winston, ubiegając się o rolę, sam stwierdził, że chce w końcu zagrać postać pozytywną. Brzmi to ironicznie w sytuacji, gdy bohater gwałci swoje własne dzieci; tym stwierdzeniem Winston przekonał jednak reżysera, że w pełni zrozumiał psychikę granej przez siebie postaci - człowieka, który nie postrzega siebie jako złoczyńcy. Potwierdził tym samym, że jest jednym z najlepszych aktorów, jakich widziałam. Warto się o tym osobiście przekonać, przeżyć przy okazji prawdziwe emocje, obejrzeć kawałek dobrego, silnie zaangażowanego kina. Filmu, którego się nie zapomina.
Udostępnij: