Recenzja filmu
Niezatapialny kult Titanica
Nastoletni "Titanic" definiuje moje pierwsze zauroczenie X Muzą, kiedy jako 8-, 9-latka z utęsknieniem wyczekiwałam starszej siostry, walczącej o lektorską wersję filmu na kasecie VHS. W swojej fascynacji nie byłyśmy osamotnione - dorośli, młodzież, krytycy i laicy sztuki filmowej, wszyscy daliśmy się ponieść tej fali. Przypieczętowany kilkunastoma Oscarami, stał się sztandarowym blockbusterem łączącym pokolenia. Wreszcie po 15 latach, ci którym nie było dane zobaczyć epickiego dzieła Camerona na dużym ekranie, mają na to szansę. Wykorzystajcie ją.
Już pierwsze liryczne takty słynnej ścieżki dźwiękowej przyprawiają o gęsią skórkę. Na przedpremierowym pokazie pełna sala po raz nasty pozwoliła się porwać w wir romantycznej historii Jacka i Rose na najbardziej zatapialnym z niezatapialnych statków w dziejach.
Chwilę później, już z całym przekonaniem, mogłam stwierdzić, że nastoletni "Titanic" wciąż prezentuje się okazale. Dojrzewanie przebiegło perfekcyjnie, bez jakichkolwiek oszpecających pryszczy. Wyprodukowany w 1997 roku za bajońskie 200 mln $ "Titanic", nie pozwolił, by czas uszczknął z jego magii. Zanurzając się w tej historii kolejny raz, nie poczujemy ani przez chwilę, że śledzimy film z innej dekady. Choć od pierwszej premiery minęło wiele lat, a świat wokół nas zmienił się o 180 stopni - w kinie podczas pokazu ma się wrażenie obcowania z czymś wciąż świeżym, bezwarunkowo teraźniejszym, niezwykle wciągającym i wartkim. "Titanic" Jamesa Camerona, przy całym szyderstwie jaki nieustannie wylewają w jego kierunku przeciwnicy, w moich oczach broni się wciąż wyśmienicie.
Na pokład swojego projektu Cameron zaprosił dwójkę aktorów, którzy dziś stanowią o sile Hollywood. I Kate Winslet, i Leonardo DiCaprio nadali "Titanicowi" wyjątkowego romantyzmu. Można się sprzeczać o sceny, w których był przesadzony i nadużywany, ale na mnie wciąż duże wrażenie robiły (subtelne jak na obecne czasy) pocałunki przy zachodzącym słońcu lub słynna scena portretowania Rose, odzianą jedynie w "Serce oceanu Uczciwie przyznaję, że mało dziś kreci się filmów, gdzie zakochani bohaterowie to dwie całkowicie ludzkie jednostki, targane przez społeczne konwenanse, uzbrojone w silne charaktery, a przy tym niezwykle urocze i charyzmatyczne. Winslet i DiCaprio nie zagrali w "Titanicu" ról życia, ale byli najlepszym wyborem, jaki wtedy mógł podjąć James Cameron. Ich obecna wartość, znaczenie w branży i filmografie jeszcze dobitniej uwypuklają znaczenie obsady.
Całą resztą zajął się wybitny wizjoner. Nie mogłam wyjść z podziwu nad pietyzmem, któremu hołdował w "Titanicu" reżyser. Dech w piersiach zapierają ostatnie chwile tonącego statku, kiedy w bliska obserwujemy nieuchronną katastrofę. Wdzierająca się hektolitrami woda do gigantycznego molocha, dryfujące meble i spadająca porcelana, czy wreszcie ogłuszające krzyki i dantejskie sceny z udziałem ofiar "Titanica" niezmiennie budzą grozę i przerażają. Fantastyczna realizacja filmu sprawia, że, przy wielu obecnych produkcjach katastroficznych, "Titanic" może uchodzić za wzór do naśladowania. Cameronowi w jednym dziele udało się zamieścić i fabułę, i efekty, a jak wiemy z autopsji - ta sztuka nie zawsze się udaje.
Opowieść dodatkowo oblana gęstym sentymentalnym sosem, przedstawiona z współczesnej perspektywy daje poczucie obcowania z czymś smakowitym, z czymś ponad szarą codziennością, otoczonego mgiełką przeszłych ideałów i wartości. Na pokładzie "Titanica" rzeczywistość miała tylko dwie barwy czarne i białe, przez co nadawała wszystkiemu prostszy wymiar. Bohaterowie wiedzieli, czego chcą i jak mają postąpić, byli ci źli i ci dobrzy, żadnego środka. Po trzech takich godzinach z błyskiem w oku i uśmiechem na ustach, z zadowoleniem komentowałam kolejny sukces tej superprodukcji. Oczywiście więcej niż kilkanaście lat temu zdołałam wyłapać wad, wskazać paluchem fragmenty niepotrzebne. Wydaje się, że "Titanic" spokojnie mógłby być o 30-40 minut krótszy, w końcówce ciągnie się niemiłosiernie. Również ostatnia scena spotkania po śmierci Jacka i Rose, to bodaj najbardziej cukierkowe nadużycie Camerona, ale wybaczam wszystko. W myśl refrenu kultowego utworu z "Titanica" - "My heart will go on" (moje serce będzie trwać) w przekonaniu o jego wielkości.
Już pierwsze liryczne takty słynnej ścieżki dźwiękowej przyprawiają o gęsią skórkę. Na przedpremierowym pokazie pełna sala po raz nasty pozwoliła się porwać w wir romantycznej historii Jacka i Rose na najbardziej zatapialnym z niezatapialnych statków w dziejach.
Chwilę później, już z całym przekonaniem, mogłam stwierdzić, że nastoletni "Titanic" wciąż prezentuje się okazale. Dojrzewanie przebiegło perfekcyjnie, bez jakichkolwiek oszpecających pryszczy. Wyprodukowany w 1997 roku za bajońskie 200 mln $ "Titanic", nie pozwolił, by czas uszczknął z jego magii. Zanurzając się w tej historii kolejny raz, nie poczujemy ani przez chwilę, że śledzimy film z innej dekady. Choć od pierwszej premiery minęło wiele lat, a świat wokół nas zmienił się o 180 stopni - w kinie podczas pokazu ma się wrażenie obcowania z czymś wciąż świeżym, bezwarunkowo teraźniejszym, niezwykle wciągającym i wartkim. "Titanic" Jamesa Camerona, przy całym szyderstwie jaki nieustannie wylewają w jego kierunku przeciwnicy, w moich oczach broni się wciąż wyśmienicie.
Na pokład swojego projektu Cameron zaprosił dwójkę aktorów, którzy dziś stanowią o sile Hollywood. I Kate Winslet, i Leonardo DiCaprio nadali "Titanicowi" wyjątkowego romantyzmu. Można się sprzeczać o sceny, w których był przesadzony i nadużywany, ale na mnie wciąż duże wrażenie robiły (subtelne jak na obecne czasy) pocałunki przy zachodzącym słońcu lub słynna scena portretowania Rose, odzianą jedynie w "Serce oceanu Uczciwie przyznaję, że mało dziś kreci się filmów, gdzie zakochani bohaterowie to dwie całkowicie ludzkie jednostki, targane przez społeczne konwenanse, uzbrojone w silne charaktery, a przy tym niezwykle urocze i charyzmatyczne. Winslet i DiCaprio nie zagrali w "Titanicu" ról życia, ale byli najlepszym wyborem, jaki wtedy mógł podjąć James Cameron. Ich obecna wartość, znaczenie w branży i filmografie jeszcze dobitniej uwypuklają znaczenie obsady.
Całą resztą zajął się wybitny wizjoner. Nie mogłam wyjść z podziwu nad pietyzmem, któremu hołdował w "Titanicu" reżyser. Dech w piersiach zapierają ostatnie chwile tonącego statku, kiedy w bliska obserwujemy nieuchronną katastrofę. Wdzierająca się hektolitrami woda do gigantycznego molocha, dryfujące meble i spadająca porcelana, czy wreszcie ogłuszające krzyki i dantejskie sceny z udziałem ofiar "Titanica" niezmiennie budzą grozę i przerażają. Fantastyczna realizacja filmu sprawia, że, przy wielu obecnych produkcjach katastroficznych, "Titanic" może uchodzić za wzór do naśladowania. Cameronowi w jednym dziele udało się zamieścić i fabułę, i efekty, a jak wiemy z autopsji - ta sztuka nie zawsze się udaje.
Opowieść dodatkowo oblana gęstym sentymentalnym sosem, przedstawiona z współczesnej perspektywy daje poczucie obcowania z czymś smakowitym, z czymś ponad szarą codziennością, otoczonego mgiełką przeszłych ideałów i wartości. Na pokładzie "Titanica" rzeczywistość miała tylko dwie barwy czarne i białe, przez co nadawała wszystkiemu prostszy wymiar. Bohaterowie wiedzieli, czego chcą i jak mają postąpić, byli ci źli i ci dobrzy, żadnego środka. Po trzech takich godzinach z błyskiem w oku i uśmiechem na ustach, z zadowoleniem komentowałam kolejny sukces tej superprodukcji. Oczywiście więcej niż kilkanaście lat temu zdołałam wyłapać wad, wskazać paluchem fragmenty niepotrzebne. Wydaje się, że "Titanic" spokojnie mógłby być o 30-40 minut krótszy, w końcówce ciągnie się niemiłosiernie. Również ostatnia scena spotkania po śmierci Jacka i Rose, to bodaj najbardziej cukierkowe nadużycie Camerona, ale wybaczam wszystko. W myśl refrenu kultowego utworu z "Titanica" - "My heart will go on" (moje serce będzie trwać) w przekonaniu o jego wielkości.
Moja ocena:
8
Udostępnij: