Recenzja filmu
Walt Disney niczym Brudny Harry
Nie jestem pewien, kiedy dokładnie, ale w którymś momencie coś poszło naprawdę źle. W jakiś koszmarny sposób wykoleił się wizerunek głównego bohatera w filmach. I wygląda na to, że to wina widzów.
Kiedy autor tworzy bohatera, może zrobić to na kilka sposobów. Najgorszy, to napisać wyidealizowaną wersję samego siebie. Inny, to stworzyć typowego twardziela, z wielką spluwą, kanciastą mordą i umiarkowanie ciętym językiem. Najlepszy, to stworzyć fikcyjną postać, która nie dość, że będzie wielowymiarowa i interesująca, to pozostanie na tyle realistyczna, że odbiorcy ją polubią, albo wręcz zaczną się z nią identyfikować. Z jakiejś przyczyny do głowy przychodzi mi na przykład Gregory House, bakałarz medycyny. Gdzieś pośrodku jest trzeci sposób - precyzyjnie określić, do kogo adresowany jest film, po czym napisać bohatera, który będzie lustrzanym odbiciem typowego przedstawiciela obranej widowni. I tak, jeśli autor celuje w niestabilne emocjonalnie, nie dające sobie rady z własną seksualnością dziewczęta, dostajemy Bellę ze "ZmierzchuJeśli publiczność ma być szersza, w wieku od 13 lat wzwyż, powinniśmy dostać przeciętnego szaraczka. I tu zaczyna się problem z "Uczniem Czarnoksiężnika
Głównym bohaterem jest Dave, jajogłowy niedorajda, spędzający czas w piwnicy i bawiący się cewkami Tesli. Zapewne spędziłby swoje życie w wilgotnych podziemiach, aż do śmierci nie przekonując się, jak to jest przeżyć orgazm w kobiecym towarzystwie, ale tak się składa, że Dave jest w jakiś sposób spokrewniony z Merlinem. A to czyni go magiem, lepszym od Harry'ego Pottera i Gandlafa razem wziętych. Sęk w tym, że Dave nie wie o swoim dziedzictwie i z magią nie utrzymuje kontaktów - no, z wyjątkiem traumatycznej przygody, jaka spotkała go, gdy miał jakieś dziesięć lat - zatem żadne czary nie pomogą mu zaciągnąć do łóżka dziewczyny. Do akcji musi wkroczyć Cage, wyglądający niczym Włóczykij z Muminków, który zbyt dużo pije, za mało się goli i je za dużo czerwonego mięsa. Niestety, celem czarnoksiężnika nie jest walka z dziewictwem bohatera, tylko pokonanie sługusów Morgany, złej czarownicy, morderczyni Merlina, planującej powołanie armii ciemności i zniewolenie/zniszczenie całego całego świata, suki jednej... Tylko Dave ma potencjał, żeby ją powstrzymać, ale najpierw musi się nauczyć rzucać fireballe. W drużynie przeciwnej występuje Molina - wciąż najlepiej kojarzący mi się z dialogiem "Throw me the whip, throw me the idol" - wraz z własnym uczniem, młodym, ekscentrycznym iluzjonistą, wyglądającym niczym efekt nieudanego klonowania Davida Bowiego. Źli chcą opanować świat i zniszczyć dobrych, dobrzy muszą ich powstrzymać, do tego Dave chce chodzić na randki ze swoją znajomą z dzieciństwa. Jeśli myślicie, że wiecie, dokąd to zmierza, to macie absolutną rację - historia jest tak sztampowa, jak to tylko możliwe. Ale schematyczność nie jest tym, co najbardziej mnie ubodło w "Uczniu Czarnoksiężnika
Nie mam też problemów ze stroną wizualną filmu - która jest przeładowana efektami specjalnymi, ale kiedy w grę wchodzi magia, to właśnie tak powinno być. Nie zamierzam też czepiać się aktorów, tym bardziej, że antagoniści naprawdę mi się spodobali, a sam Cage też dobrze się sprawdził. Nawet nie zamierzam czepiać się domontowanej na siłę pseudonauki, tłumaczącej, jak działa magia - niech będzie, że było to potrzebne do finałowej walki. Nie czepiam się idiotycznej i zbędnej ekspozycji, wyjaśniającej na samym początku filmu całą intrygę.
Moim największym kłopotem jest główny bohater. Na tle wszystkich pozostałych postaci wypada strasznie nędznie. Jego problemy sercowe, w założeniu mające go uczłowieczyć i wywołać kilka efektów komicznych, są w rzeczywistości żenujące. Dave jest nudny. Ani trochę mnie nie zainteresował, nie sprawił, że zacząłem mu kibicować. Drake Stone - czarnoksiężnik samouk, wykorzystujący magię, aby istnieć w show biznesie jako iluzjonista, niby zły, ale wcale nie pragnący zagłady świata - o, ten facet jest ciekawym bohaterem. Dlaczego nie można było zrobić filmu o nim? Niestety, musiałem przez niemal cały film patrzeć na Dave'a. I to jest największa wada filmu: główny bohater, który jest absolutnie do niczego.
"Ucznia Czarnoksiężnika" da się obejrzeć i w sumie być z tego zadowolonym. Być nawet może są na tym świecie ludzie, którzy przełkną Dave'a jako protagonistę. W sumie można wynieść z seansu pozytywne wrażenia. Dopóki człowiek nie zacznie się nad filmem zastanawiać - jak to bywa, gdy pisze się recenzję. Bo wtedy dochodzi się do przykrego wniosku, że przesłanie disneyowskiego filmu jest następujące: jesteś nędznym śmiertelnikiem. Masz przerąbane. Nie spełnisz swoich marzeń. Nie zdobędziesz wymarzonej dziewczyny. Nie rozwiążesz swoich problemów. Nie dokonasz w życiu nic znaczącego. No, chyba że jesteś potężnym magiem, współczesnym odpowiednikiem Merlina - wtedy będziesz mieć dość siły, aby doskonalić samego siebie, a laski same wskoczą ci do łóżka. To jak? Czujesz się odpowiednio magicznie? Well, do ya, punk?
Kiedy autor tworzy bohatera, może zrobić to na kilka sposobów. Najgorszy, to napisać wyidealizowaną wersję samego siebie. Inny, to stworzyć typowego twardziela, z wielką spluwą, kanciastą mordą i umiarkowanie ciętym językiem. Najlepszy, to stworzyć fikcyjną postać, która nie dość, że będzie wielowymiarowa i interesująca, to pozostanie na tyle realistyczna, że odbiorcy ją polubią, albo wręcz zaczną się z nią identyfikować. Z jakiejś przyczyny do głowy przychodzi mi na przykład Gregory House, bakałarz medycyny. Gdzieś pośrodku jest trzeci sposób - precyzyjnie określić, do kogo adresowany jest film, po czym napisać bohatera, który będzie lustrzanym odbiciem typowego przedstawiciela obranej widowni. I tak, jeśli autor celuje w niestabilne emocjonalnie, nie dające sobie rady z własną seksualnością dziewczęta, dostajemy Bellę ze "ZmierzchuJeśli publiczność ma być szersza, w wieku od 13 lat wzwyż, powinniśmy dostać przeciętnego szaraczka. I tu zaczyna się problem z "Uczniem Czarnoksiężnika
Głównym bohaterem jest Dave, jajogłowy niedorajda, spędzający czas w piwnicy i bawiący się cewkami Tesli. Zapewne spędziłby swoje życie w wilgotnych podziemiach, aż do śmierci nie przekonując się, jak to jest przeżyć orgazm w kobiecym towarzystwie, ale tak się składa, że Dave jest w jakiś sposób spokrewniony z Merlinem. A to czyni go magiem, lepszym od Harry'ego Pottera i Gandlafa razem wziętych. Sęk w tym, że Dave nie wie o swoim dziedzictwie i z magią nie utrzymuje kontaktów - no, z wyjątkiem traumatycznej przygody, jaka spotkała go, gdy miał jakieś dziesięć lat - zatem żadne czary nie pomogą mu zaciągnąć do łóżka dziewczyny. Do akcji musi wkroczyć Cage, wyglądający niczym Włóczykij z Muminków, który zbyt dużo pije, za mało się goli i je za dużo czerwonego mięsa. Niestety, celem czarnoksiężnika nie jest walka z dziewictwem bohatera, tylko pokonanie sługusów Morgany, złej czarownicy, morderczyni Merlina, planującej powołanie armii ciemności i zniewolenie/zniszczenie całego całego świata, suki jednej... Tylko Dave ma potencjał, żeby ją powstrzymać, ale najpierw musi się nauczyć rzucać fireballe. W drużynie przeciwnej występuje Molina - wciąż najlepiej kojarzący mi się z dialogiem "Throw me the whip, throw me the idol" - wraz z własnym uczniem, młodym, ekscentrycznym iluzjonistą, wyglądającym niczym efekt nieudanego klonowania Davida Bowiego. Źli chcą opanować świat i zniszczyć dobrych, dobrzy muszą ich powstrzymać, do tego Dave chce chodzić na randki ze swoją znajomą z dzieciństwa. Jeśli myślicie, że wiecie, dokąd to zmierza, to macie absolutną rację - historia jest tak sztampowa, jak to tylko możliwe. Ale schematyczność nie jest tym, co najbardziej mnie ubodło w "Uczniu Czarnoksiężnika
Nie mam też problemów ze stroną wizualną filmu - która jest przeładowana efektami specjalnymi, ale kiedy w grę wchodzi magia, to właśnie tak powinno być. Nie zamierzam też czepiać się aktorów, tym bardziej, że antagoniści naprawdę mi się spodobali, a sam Cage też dobrze się sprawdził. Nawet nie zamierzam czepiać się domontowanej na siłę pseudonauki, tłumaczącej, jak działa magia - niech będzie, że było to potrzebne do finałowej walki. Nie czepiam się idiotycznej i zbędnej ekspozycji, wyjaśniającej na samym początku filmu całą intrygę.
Moim największym kłopotem jest główny bohater. Na tle wszystkich pozostałych postaci wypada strasznie nędznie. Jego problemy sercowe, w założeniu mające go uczłowieczyć i wywołać kilka efektów komicznych, są w rzeczywistości żenujące. Dave jest nudny. Ani trochę mnie nie zainteresował, nie sprawił, że zacząłem mu kibicować. Drake Stone - czarnoksiężnik samouk, wykorzystujący magię, aby istnieć w show biznesie jako iluzjonista, niby zły, ale wcale nie pragnący zagłady świata - o, ten facet jest ciekawym bohaterem. Dlaczego nie można było zrobić filmu o nim? Niestety, musiałem przez niemal cały film patrzeć na Dave'a. I to jest największa wada filmu: główny bohater, który jest absolutnie do niczego.
"Ucznia Czarnoksiężnika" da się obejrzeć i w sumie być z tego zadowolonym. Być nawet może są na tym świecie ludzie, którzy przełkną Dave'a jako protagonistę. W sumie można wynieść z seansu pozytywne wrażenia. Dopóki człowiek nie zacznie się nad filmem zastanawiać - jak to bywa, gdy pisze się recenzję. Bo wtedy dochodzi się do przykrego wniosku, że przesłanie disneyowskiego filmu jest następujące: jesteś nędznym śmiertelnikiem. Masz przerąbane. Nie spełnisz swoich marzeń. Nie zdobędziesz wymarzonej dziewczyny. Nie rozwiążesz swoich problemów. Nie dokonasz w życiu nic znaczącego. No, chyba że jesteś potężnym magiem, współczesnym odpowiednikiem Merlina - wtedy będziesz mieć dość siły, aby doskonalić samego siebie, a laski same wskoczą ci do łóżka. To jak? Czujesz się odpowiednio magicznie? Well, do ya, punk?
Udostępnij: