Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję
Wywiad

"Ajami", czyli "Babel" inaczej: rozmowa ze Scandarem Coptim

Filmweb / autor: Malwina Grochowska / 20-01-2011 10:53
"Ajami" to z jednej strony świetne, nowoczesne kino sensacyjne: wątki przeplatają się w nim tak zgrabnie, że Guy Ritchie mógłby się zawstydzić. Ale prócz tego film jest nietypowym projektem angażującym amatorów, mocno osadzonym w lokalnej rzeczywistości. Rzecz dzieje się w dzielnicy Jafy, Ajami, gdzie na konflikty między jednostkami nakładają się konflikty narodowe i religijne. Twórcy wielowymiarowo, bez cienia stronniczości pokazują trudną koegzystencję Palestyńczyków i Żydów. Może udało im się zachować równowagę właśnie dzięki temu, że jeden z nich jest Palestyńczykiem (Scandar Copti), drugi Żydem (Yaron Shani).  

Na profilu na Skypie, przez którego przeprowadzam wywiad, wita mnie zdjęcie Scandara z jego ślubu.

Najlepsze życzenia z okazji ślubu.
Dziękuję. Choć to było już 1 rok, 1 miesiąc i 1 tydzień temu. Moja żona jest Palestynką z Nazaretu, a ślub wzięliśmy w obrządku greko-katolickim. To dlatego, że w Izraelu Palestyńczycy nie mogą brać ślubu cywilnego, tylko kościelny.

Czyli małe szanse, aby w rzeczywistości historia związku Żydówki i granego przez Ciebie Palestyńczyka Binja, mogła zakończyć się weselem?
Bardzo małe. Binj chciał żyć normalnym życiem, bez dodatkowych komplikacji związanych z "niepoprawnym" związkiem. Nie chciałbym, aby to zabrzmiało pesymistycznie, ale wydaje mi się, że ich miłość nie mogłaby przetrwać.

A jak do Twojego prawdziwego życia ma się miejsce akcji filmu, Ajami?
Wychowałem się w tej dzielnicy i w filmie cały czas odnoszę się do rzeczy, wydarzeń, które są mi bliskie emocjonalnie i fizycznie. To dlatego, że rzeczywistość jest o wiele ciekawsza niż jakikolwiek scenariusz, który udałoby mi się wymyślić w moim ciasnym umyśle. Poza tym Ajami jest wyjątkowym miejscem, dużo bardziej zróżnicowanym niż jego wizerunek w naszym obrazie. Film jest tylko zbliżeniem na jeden, bardzo specyficzny aspekt życia dzielnicy, ponieważ pod względem dramaturgii ten wycinek jest najciekawszy: ma w sobie duży ładunek negatywnej energii. Skoncentrowaliśmy się z Yaronem na pokazaniu historię ludzi żyjących w cieniu przemocy.

Czy bardzo inspirowaliście się prawdziwymi ludźmi i zdarzeniami?
Akcja toczy się w miejscu, w którym każdy zna każdego, więc zainteresowani mogą odnaleźć w filmie prawdziwe postaci. Ale poza tym udramatyzowaliśmy wiele sytuacji i dołożyliśmy do nich złożoną strukturę opowiadania. Ona ma na celu uświadomić widzowi jedno: te same wydarzenia wyglądają inaczej w zależności od punktu widzenia. "Ajami" daje widzowi szansę wejścia w skórę każdego bohatera z osobna, jednego po drugim. Skonstruowaliśmy te historie tak, że widz przed ekranem widzi tylko tyle, co bohater. Innymi słowy, doświadcza tego, czego on doświadcza i dzięki temu identyfikuje się z nim. Ale zaraz po punkcie zwrotnym lub chwilę przed nim opuszcza tego bohatera i zaczyna śledzić losy następnego.

Dzięki temu zabiegowi widz nie jest wszechwiedzącym Bogiem, jak w innych filmach o równoległych wątkach, np. "Babel". W "Ajami", w danym momencie historii wiesz tylko to, co wie bohater. Powoduje to emocjonalne zagubienie, bo na końcu widz wcale nie jest pewien, kto jest dobry, a kto zły. Komu powinien współczuć, z kim się cieszyć. Dodatkowo, poszczególni bohaterowie są swoimi wrogami. Ale przed finałową sekwencją widz zdąży poznać motywy postępowania każdego z nich, zrozumieć, że z natury żaden nie jest zły. W ten sposób u odbiorcy pojawiają się wątpliwości, zaczyna dostrzegać odcienie szarości, o co raczej trudno w kinie masowym.



Fakt, widz nie jest u Was Bogiem, ale za to scenarzysta – jak najbardziej. On arbitralnie zadecydował, co ma wiedzieć widz. Sprawia to wrażenie, jakby się nim bawił, miał ochotę powiedzieć: - Tu cię mam. Czy taki właśnie jest Wasz stosunek do tworzenia historii?
Nie kontroluję reakcji widza dla samej radości kontrolowania, ale dlatego że chcę wywołać w nim konkretny efekt.

Fabuła jest w naszym filmie w pewnym sensie drugorzędna. Najważniejsza jest idea: ludzie żyjący w tym samym miejscu, ze względu na różne korzenie, doświadczenia, mają różne systemy wartości, różne wyobrażenia dobra i zła. Na przykład ojciec dziewczyny – doprowadza do tragicznych wydarzeń, ale nie jest złym człowiekiem. Po prostu kocha swoją córkę i chce ją chronić. Stawiając ojca w scenariuszu na pozycji winnego, chcieliśmy podkreślić relatywizm każdej sytuacji życiowej. To nasz, nazwijmy to szumnie, przekaz.



Potem trzeba było jeszcze poszczególne historie skleić. Zajęło nam to trzy i pół roku pisania i pół roku rozmów.

Scenariusz jest bardzo precyzyjny, ale z drugiej strony pracowaliście z aktorami-amatorami. Czy to nie wprowadzało w naturalny sposób elementu improwizacji?
Wszyscy bohaterowie grają po trosze siebie. Jeśli widzimy na ekranie policjanta, to jest on byłym policjantem. Chcieliśmy, żeby opowieść wypadła realistycznie. Przy całej precyzji wątków w scenariuszu, dialogi pozostały dość luźno określone. Nie włożyliśmy gotowych fraz w usta bohaterów, bo nie chcieliśmy, aby połączenie kilku historii wypadło sztucznie.

Emocje musiały być prawdziwe. Dlatego przez pół roku prowadziliśmy warsztaty dla amatorów. Uczyliśmy ich, jak improwizować, czyli występować w fikcyjnej sytuacji, wkładając w nią prawdziwe emocje. Improwizacja to przede wszystkim nauka tego, jak spontanicznie reagować na obce odczucia. Tak samo automatycznie reaguje się, gdy ogląda się film. Choć wiemy, że wydarzenia na ekranie nie są prawdziwe, jeśli się śmiejemy, śmiejemy się szczerze. Jeśli płaczemy, to też naprawdę. I właśnie ten znany każdemu, ale najczęściej tłumiony mechanizm, udało nam się uruchomić na warsztatach. Zwyczajnie rozwinęliśmy umiejętność, którą nasi aktorzy mieli w sobie. Musieli tylko przestać grać.



Dopiero po lepszym poznaniu aktorów decydowaliśmy, kto będzie kim w filmie. Budowaliśmy historię każdego z bohaterów i jego relacje z pozostałymi. Przykładowo, wynajęliśmy dom w Ajami i umieściliśmy w nim arabską rodzinę. Nakreśliliśmy ich historię przed rozpoczęciem akcji filmu: śmierć, narodziny, pracę, miłość, pieniądze. Grali, mając to wszystko w pamięci emocjonalnej.  

Ale już nakręcenie filmu tą metodą aktorską było bardzo skomplikowane: choćby z tego powodu, że nie mogliśmy dać aktorom scenariusza. Nie mogli wiedzieć, co się z ich bohaterami stanie, aby okazali autentyczne zdziwienie w odpowiedniej chwili. Cały film trzeba było kręcić chronologicznie.

Mogło to być bolesne doświadczenie dla aktorów nieprofesjonalnych, szczególnie że ich życiorysy miały wspólne linie z życiorysami postaci.
Cały czas pamiętaliśmy o tym niebezpieczeństwie. Ale nie wykorzystywaliśmy życia osobistego aktorów, więc mieli wyraźny podział na film i prywatność. Nawet jeśli po warsztatach wychodziliśmy razem na miasto, kompletnie oddzielaliśmy nasze rozmowy od tego, co działo się przed kamerą. Gra w "Ajami" wpłynęła na aktorów głównie w taki sposób, że odkryli oni miłość do aktorstwa. Niektórzy z nich starają się teraz o role, inni już grają. A jeszcze inni powiedzieli, żebym nigdy żadnemu producentowi nie podawał ich numerów telefonów.



Sukces filmu był duży. "Ajami" zostało nawet izraelskim kandydatem do Oscara.
Z tym akurat wiąże się dla mnie niezbyt przyjemne doświadczenie. Izrael to państwo niesprawiedliwe, opresyjne i rasistowskie. Tak myślę nie tylko ja, ale także wielu innych Palestyńczyków i Żydów. Staramy się zmieniać sytuację. Problem w tym, że Izrael robiący straszne rzeczy, stosuje mocną propagandę, by je ukryć. Mówi: wszystko w porządku. Tymczasem nic nie jest w porządku: podlegamy prawom nawet tak idiotycznym jak to, że pod karą grzywny w wysokości 800 euro nie wolno nam nazywać naszych wiosek ich arabskimi nazwami.

W Los Angeles propaganda izraelska użyła mnie, aby promować Izrael jako wielokulturowe miejsce, które daje Palestyńczykom możliwość godnego życia. Pod takimi hasłami promowano mój film, a ja tym samym - wbrew mej woli - wspierałbym opresyjny, kłamliwy reżim. Powiedziałem, że nie będę reprezentował państwa, które mnie nie reprezentuje. To oczywiście wywołało irytację. Ale ja nie chciałem nikogo wkurzyć, po prostu uważam, że wiele rzeczy musi się zmienić. I nie chodzi tylko o to, że jestem Palestyńczykiem. Żyd mógłby tak samo wyrazić swój sprzeciw wobec państwa.



A co poczytujesz za swój największy sukces związany "Ajami"?
To, że film zobaczyło w kinach aż 200 tysięcy Żydów.  I nie chodzi mi o sukces komercyjny, tylko o fakt, że osoba żydowskiego pochodzenia przychodzi do kina, by obejrzeć historię Palestyńczyka. To się u nas nie zdarza na co dzień. Słyszałem wiele opinii Żydów, że "Ajami" pozwoliło im skonfrontować się z własnymi stereotypami. Uczłowieczyłem przed nimi tych, którzy byli przez długi czas odczłowieczani. Bo izraelskie media przedstawiają nas niemal jako zwierzęta. Dla mnie prócz tego, że ożeniłem się, wpływ, jaki ten film miał na ludzi w Izraelu, jest w ogóle moim największym sukcesem życiowym.  

Ale to Izrael finansował "AjamiCzy po oscarowych przejściach z filmem liczysz na dotacje od rządu izraelskiego na kolejny?
Izrael dał 40%, 60% to pieniądze z koprodukcji z Niemcami. Europa na każdy projekt może zapewnić tylko część budżetu, dlatego następny projekt też będę starał się realizować za pieniądze izraelskiego rządu. Choć oczywiście chciałbym kręcić filmy w normalnych warunkach: nie przejmować się polityką, nie walczyć w kółko o fundusze. Praca nad "Ajami" zajęła nam siedem lat, tymczasem kręcenie filmu powinno być prostsze i powinno dostarczać radość. Teraz robię sobie przerwę od reżyserii: pracuję w Instytucie filmowym na uniwersytecie w Katarze. Ale niedługo wrócę do Ajami, by dokończyć kolejny film. To miejsce wciąż dostarcza mi najwięcej inspiracji.

Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

Najnowsze Newsy