Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Mysikoty i ptabyki

Spośród wielu scen unaoczniających kluczowe dla "Anihilacji" pytania, najlepsza wydaje się ta pozbawiona komputerowej żonkilo-paproci oraz genetycznej krzyżówki aligatora z rekinem. Oto bohaterka, biolożka Lena (Natalie Portman), przekomarza się w łóżku ze swoim mężem Kane'em (nieprzypadkowo kłaniający się jednemu z bohaterów "Obcego" Oscar Isaac). Jego opowieść o nieomylności Boga kwituje wykładem o śmierci, która jest niczym więcej niż błędem genetycznym ("Kręci mnie, gdy jesteś protekcjonalna" – żartuje partner). Zasadnicza różnica pomiędzy bohaterami, sprowadzająca się nie tylko do wiary i jej braku, ale też do popędu śmierci przeciwstawionego skłonnościom autodestrukcyjnym, nadaje dynamikę całemu filmowi: opowieści o rozpadzie związku oraz o fenomenie zwanym Strefą – rozszerzającej się i pochłaniającej wszystko na swojej drodze fali energii.


Dzieło obcej cywilizacji? Boży akt destrukcji? A może nowoczesna broń biologiczna? Nie wiadomo, czym jest Strefa. Wiadomo natomiast, że bez względu na stosunek do Boga i obwód bicepsa, nikt dotąd z niej nie powrócił – to jest nikt poza Kane'em, który swoją podróż przypłacił śmiertelną chorobą. Pragnąc uratować męża, Lena wyrusza razem z rządową ekspedycją prosto w paszczę lwa i obiera kurs na opuszczoną latanię morską, czyli epicentrum żywiołu. Kiedy na jej drodze stają zwierzęta z podejrzaną liczbą zębów i kwiatkami na porożu, zaś radio okazuje się zbędnym balastem, bohaterka ze zgrozą konstatuje, że istotnie w Strefie dzieje się coś niepokojącego. Rychło w czas.   



To, co następuje później, jest przedziwnym stopem kina akcji, horroru oraz ekologiczno-filozoficznego traktatu. Mówiąc krótko, na każdy wystrzelony pocisk przypada tutaj przynajmniej jedna rozmowa o rozpadzie ciała, degradacji psychiki oraz przyrodniczych aberracjach (co jest oczywiście wspaniałą wiadomością w dobie finansowych porażek ambitnego sci-fi – z racji modelu dystrybucji, "Anihilacja" nie będzie miała tego problemu). Scenarzysta i reżyser Alex Garland ubija rzeczone składniki w gęsty koktajl grozy i przygody, a całość doprawia pasującą do akademickich rozpraw jak świni siodło ikonografią new age. I choć trudno właściwie wyczuć, co jest dla niego ważniejsze – historia kobiety próbującej zaprzęgnąć język nauki do opisu czegoś metafizycznego czy może film o babkach z karabinami podążających ścieżką "ciekawość-strach-spóźniony żal" – to rzeczona strategia nie jest efektem bezsilności albo jakichś niekontrolowanych, intelektualnych drgawek. Podobnie jak we wcześniejszej "Ex Machinie", która narrację z pogranicza transhumanizmu wpisywała w konwencję love story, i tutaj jedna sfera filmu naturalnie przenika się z drugą. Elementy horroru cielesnego są oczywistą konsekwencją opowieści o rozkładzie świata na poziomie komórkowym, Tarkowski odnajduje się na bagnistym południu USA, zaś sceny akcji wydają się – z braku lepszego słowa – bardzo "intymne", związane z optyką bohaterów (ponieważ Lena spędziła tyle samo czasu w salach wykładowych i na pierwszej linii frontu, siła argumentów jest dla niej równie istotna co argument siły).


Na podobnych paradoksach bazuje również strona formalna – szkaradna jeśli chodzi o jakość efektów specjalnych i zaskakująco ciekawa koncepcyjnie – od rewelacyjnych projektów flory i fauny wewnątrz Strefy po kapitalnie zaaranżowaną przestrzeń i scenografię. Z jednej strony, Garland operuje totalnie przezroczystym językiem. Nie ma tu ani operatorskich popisów godnych Oscara, ani montażowych sklejek, które przeniosą Was na inną planetę. Z drugiej, całość nakręcona jest z takim wyczuciem dramaturgii, świadomością kompozycji kadru oraz wyczuciem aktorskiego rzemiosła, że ręce same składają się do oklasków. Doskonałe aktorki, z Giną Rodriguez i Tuvą Novotny na czele, potrafią zamienić jedną linijkę ekspozycji w barwny życiorys, zaś skrawek ckliwego dialogu – w wiarygodną opowieść o depresji. Portman z kolei jest doskonała jako Lena – kobieta jednocześnie krucha i subtelna jak taran w dążeniu do celu. Jej tour de force w "Anihilacji" to hipnotyzująca scena z tancerką Sonoyą Mizuno, przywodząca na myśl zarówno choreograficzne cuda Piny Bausch, jak i pamiętny moment z gry "Tomb Raider", w którym Lara Croft, zwiedzając Atlantydę, mierzyła się z manifestacją własnej podświadomości.  


Tytułowa anihilacja (czy, jak chcą tłumacze książki Jeffa VanderMeera, "unicestwienie") jest tutaj tematyzowana na imponującą skalę. Film opowiada o ewolucji poprzez destrukcję, niewytłumaczalnej erozji uczucia, ciele rozbijanym na atomy i zagładzie kosmicznego porządku. Nic więc dziwnego, że powstaje z tych okruchów coś zupełnie nowego, rzecz, którą ciężko upchnąć w jakiejkolwiek szufladce. Garland mnoży atrakcje, szczuje nas krwiożerczymi bestiami i grzybem z piekła rodem. Na szczęście ma też dla nas dobre wieści: nieuświadomiona potrzeba samozniszczenia to coś definiującego człowieczeństwo. Nie ma się czego bać, wszystko idzie zgodnie z planem.

Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje