Recenzja filmu
'Allo, czy tu wojna?
Śmieszył Was mocny akcent Brada Pitta w "Bękartach wojny"? Jeśli tak, to "Ciao Italia!" ma dla Was słodki upominek – całą galerię Amerykanów usiłujących mówić po włosku i Włochów dukających po angielsku. W pakiecie znajdziecie też żarciki z gejów, wojennego gwałtu, szabrownictwa, faszystów, komunistów i kogo tam jeszcze chcecie. Zanim jednak zostanę przeklęty za nudziarstwo i poprawność polityczną, pragnę coś wyznać: otóż jestem zdania, że mało jest takich tabu, które humor powinien brać na poważnie i plamić się autocenzurą. Ale są również przypadki używania nici tak grubych, że szwy widać z sąsiednich galaktyk. I film Pifa to właśnie taki kabareton stereotypów nie do rozbrojenia. Jakieś pokraczne oswajanie II wojny światowej, pastelowa wizja okupacji, gdzie trupy zawsze mają zamknięte oczy, a przed śmiercią zdążą jeszcze przypudrować sobie noski. I choćby przyszło stu psychoanalityków i wykonało tysiąc ekspertyz, ja i tak nie pojmę, dlaczego ten rajd szczeniackiego zgrywu kończy się puentą poważną jak pion śledczy IPN-u.
Bo wszystko wskazuje na to, że "Ciao Italia!" zostało pomyślane jako satyra polityczna – na przebiegłych, ale krótkowzrocznych Włochów i łatwowiernych Bobów z Ameryki, którzy wspólnymi siłami dopuścili do rządów mafii na Sycylii. Alianci lądują na wyspie w 1943 r. i zaczynają szukać sojuszników wśród lokalnych społeczności, a sycylijscy bossowie od razu węszą okazję i kreują się na antyfaszystów z dziada pradziada. No i dostają swój kawałek tortu – mimo ostrzeżeń włoskich oficerów z US Army, Amerykanie wypuszczają na wolność kolejnych "więźniów politycznych" z wyrokami za morderstwa i gwałty i tym samym na dobre oddają Sycylię w łapy przestępców. Wątek historyczny jest jednak w filmie rozwijany po macoszemu, pełni bardziej rolę tła dla korowodu szablonów kina hełmu i czołgu czy wojennych fars w typie "'Allo 'Allo!". Pierwsze skrzypce grają perypetie Arturo, Włocha z Nowego Jorku, który zakochuje się w dziewczynie przyrzeczonej członkowi mafii. Znając bzika mafiozów na punkcie tradycji i honoru, bohater zaciąga się do armii i trafia na Sycylię, gdzie zamierza odnaleźć ojca swojej wybranki i po bożemu starać się o jej rękę. Ale romantyczne pitu pitu to też następny łatwy pretekst, bo chodzi przede wszystkim o potężną bekę z nieokrzesanych Sycylijczyków – portretowanych jednak z sympatią zarezerwowaną dla "szlachetnych dzikusów" – i gamoniowatych amerykańskich żołnierzy.
Jakie postacie przyjmuje rzeczona beka? Ano na przykład dziadka-faszysty, który trzyma w szafie figurę Duce, regularnie zanosi do niej modły, a podczas nalotów ściga się po klatce schodowej z sąsiadką taszczącą Matkę Boską. Albo panny na wydaniu – jej "czystość" splamił spadochroniarz na ośle (wpadł przez dach prosto do łoża) i teraz ojciec dziewczyny grozi Amerykanom honorowym zabójstwem. Jest też parka a la Flip i Flap – niewidomy lump, trudniący się wykrywaniem nadciągających armii na odległości (to akurat sympatycznie Bunuelowski motyw) i jego niezdarny przewodnik. No i oczywiście dobra na wszystko beka z kiepskiego akcentu – w tym celuje nasz główny bohater, Arturo, regularnie wypowiadając "war" zamiast "water" (film o wojnie, wicie, rozumiecie?). Czerstwe dowcipy trzyma na nogach łopatologiczny scenariusz – oczywistości w rodzaju "dobry żołnierz kontra fajtłapowaty żołnierz", nieprzebierający w środkach, ale ostatecznie głupkowaci mafiozi, akcja zawiązywana według złotej reguły "zabili go i uciekł", to wszystko raczej nie zaprasza do śledzenia historii z wypiekami na twarzy. W ostatnich kilkunastu minutach "Ciao Italia!" niepostrzeżenie zmienia tonację, dryfując w stronę wojennego moralitetu – co wybrać: służbę czy miłość? – i wielkiego rozliczania aliantów za grzechy zaniechania. Dostaje się Stanom, a rykoszetem także widzom, bo film zostawia nas z gębami szeroko rozdziawionymi ze zdumienia. Jest w tym jednak jakaś nadzieja – dowiadujemy się na przykład, że historyczno-komediowe ramoty nie są wyłączną domeną Polaków. Radziłbym jednak Włochom, żeby bekę z wojny zostawili swoim najzdolniejszym, a nie wyrobnikom spod znaku "kina papyMafia i okupacja – niech już Wam będzie, tylko może pod czujnym okiem Sorrentino? Śmiejcie się z wojny, rzucajcie kamieniami, plujcie na poprawność polityczną. Ale, na bogów, pamiętajcie, że kto wojuje kamiennym żartem, ten od kamienia ginie.
Bo wszystko wskazuje na to, że "Ciao Italia!" zostało pomyślane jako satyra polityczna – na przebiegłych, ale krótkowzrocznych Włochów i łatwowiernych Bobów z Ameryki, którzy wspólnymi siłami dopuścili do rządów mafii na Sycylii. Alianci lądują na wyspie w 1943 r. i zaczynają szukać sojuszników wśród lokalnych społeczności, a sycylijscy bossowie od razu węszą okazję i kreują się na antyfaszystów z dziada pradziada. No i dostają swój kawałek tortu – mimo ostrzeżeń włoskich oficerów z US Army, Amerykanie wypuszczają na wolność kolejnych "więźniów politycznych" z wyrokami za morderstwa i gwałty i tym samym na dobre oddają Sycylię w łapy przestępców. Wątek historyczny jest jednak w filmie rozwijany po macoszemu, pełni bardziej rolę tła dla korowodu szablonów kina hełmu i czołgu czy wojennych fars w typie "'Allo 'Allo!". Pierwsze skrzypce grają perypetie Arturo, Włocha z Nowego Jorku, który zakochuje się w dziewczynie przyrzeczonej członkowi mafii. Znając bzika mafiozów na punkcie tradycji i honoru, bohater zaciąga się do armii i trafia na Sycylię, gdzie zamierza odnaleźć ojca swojej wybranki i po bożemu starać się o jej rękę. Ale romantyczne pitu pitu to też następny łatwy pretekst, bo chodzi przede wszystkim o potężną bekę z nieokrzesanych Sycylijczyków – portretowanych jednak z sympatią zarezerwowaną dla "szlachetnych dzikusów" – i gamoniowatych amerykańskich żołnierzy.
Jakie postacie przyjmuje rzeczona beka? Ano na przykład dziadka-faszysty, który trzyma w szafie figurę Duce, regularnie zanosi do niej modły, a podczas nalotów ściga się po klatce schodowej z sąsiadką taszczącą Matkę Boską. Albo panny na wydaniu – jej "czystość" splamił spadochroniarz na ośle (wpadł przez dach prosto do łoża) i teraz ojciec dziewczyny grozi Amerykanom honorowym zabójstwem. Jest też parka a la Flip i Flap – niewidomy lump, trudniący się wykrywaniem nadciągających armii na odległości (to akurat sympatycznie Bunuelowski motyw) i jego niezdarny przewodnik. No i oczywiście dobra na wszystko beka z kiepskiego akcentu – w tym celuje nasz główny bohater, Arturo, regularnie wypowiadając "war" zamiast "water" (film o wojnie, wicie, rozumiecie?). Czerstwe dowcipy trzyma na nogach łopatologiczny scenariusz – oczywistości w rodzaju "dobry żołnierz kontra fajtłapowaty żołnierz", nieprzebierający w środkach, ale ostatecznie głupkowaci mafiozi, akcja zawiązywana według złotej reguły "zabili go i uciekł", to wszystko raczej nie zaprasza do śledzenia historii z wypiekami na twarzy. W ostatnich kilkunastu minutach "Ciao Italia!" niepostrzeżenie zmienia tonację, dryfując w stronę wojennego moralitetu – co wybrać: służbę czy miłość? – i wielkiego rozliczania aliantów za grzechy zaniechania. Dostaje się Stanom, a rykoszetem także widzom, bo film zostawia nas z gębami szeroko rozdziawionymi ze zdumienia. Jest w tym jednak jakaś nadzieja – dowiadujemy się na przykład, że historyczno-komediowe ramoty nie są wyłączną domeną Polaków. Radziłbym jednak Włochom, żeby bekę z wojny zostawili swoim najzdolniejszym, a nie wyrobnikom spod znaku "kina papyMafia i okupacja – niech już Wam będzie, tylko może pod czujnym okiem Sorrentino? Śmiejcie się z wojny, rzucajcie kamieniami, plujcie na poprawność polityczną. Ale, na bogów, pamiętajcie, że kto wojuje kamiennym żartem, ten od kamienia ginie.
Moja ocena:
3
Udostępnij: