Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję
Urażona duma to w sporcie poważna sprawa. W kinie jednak stawki bywają wyższe. Rocky Balboa –najsłynniejszy filmowy bokser –walczył już o sławę, mścił się za śmierć przyjaciela, rozstrzygał też na ringu kwestię amerykańsko-radzieckiego wyścigu zbrojeń. Pragnienie wyjścia z cienia sławnego ojca może wydawać się przy takich motywacjach drobnostką, ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Twórcy "Creeda" udowadniają, że na sali kinowej jesteśmy apologetami cudzego poświęcenia – nawet jeśli jego cel wydaje się nam nieistotny.



Adonis "Donnie" Johnson (Michael B. Jordan) poświęca sporo. Zostawia pracę, zaciąga kredyt zaufania u przybranej matki, a słoneczne Los Angeles zamienia na szaroburą Filadelfię. Jest nieślubnym synem tragicznie zmarłego Apollo Creeda, dawnego mistrza, rywala i przyjaciela Rocky'ego, więc boksowanie ma we krwi. Tymczasem Rocky prowadzi włoską restaurację, odwiedza groby bliskich, buja się po ulicach w znoszonym kapelusiku, słowem –jest fotogenicznie "pogodzony z życiemGdy w jednej ze scen Adonis ogląda w internecie dawną walkę ojca, rzuca na ścianę jej powiększony obraz i zaczyna dosłownie boksować się z legendą, wiemy, że żarty się skończyły. Bohater będzie potrzebował Rocky'ego, by zbudować własny mit, z kolei Rocky nie będzie mógł wiecznie robić dobrej miny do złej gry –nie upora się z demonami przeszłości bez pomocy Donniego.



Sposób, w jaki reżyser Ryan Coogler splata te życiorysy w jedną, intymną historię, budzi mój szczery podziw. Rocky i Adonis przeglądają się w sobie, ich wybory stają się dla drugiej osoby powidokami kluczowych decyzji oraz ich dramatycznych konsekwencji, z kolei wątki w rodzaju tracącej słuch piosenkarki, w której zakochuje się bohater, pojawiają się gdzieś obok –poprowadzone bez nadęcia, z wyczuciem delikatnej, melodramatycznej materii. I choć twórcy odwracają fabularny wektor – kiedyś to Rocky wychodził z biedy, teraz Adonis się na nią godzi –jedno pozostaje bez zmian: bokserskie treningi znów sprawdzają się lepiej niż sesja u psychoterapeuty, a życie w ascezie oraz pobudki bladym świtem pozwalają zahartować ciało i umysł. Podobnie jak Johna G. Avildsena i Stallone'a w pierwszym filmie o Rockym, Cooglera interesuje społeczne tło. Młody reżyser ogrywa je jednak o wiele dyskretniej, wnioskujemy o nim z języka bohaterów, fragmentów wystylizowanych na medialne przekazy czy niemal monochromatycznych pocztówek z Filadelfii autorstwa wybitnej francuskiej operatorki Maryse Alberti ("Idol", "Zapaśnik").


Gatunek dramatu sportowego ma swoje prawa, lecz Coogler traktuje je elastycznie i co jakiś czas nagina ramy przyjętej formuły. W obowiązkowej sekwencji tzw. "montażu treningowego" znajdzie się miejsce na odrobinę goryczy (i zaskakująco trafnie dobrany hip-hopowy kawałek), a potencjalnie kiczowata scena "odwrócenia losów pojedynku" zostaje uratowana przez obdarzonego niesamowitą aktorską intuicją Michaela B. Jordana. I choć ten ostatni jest w roli Adonisa świetny, wnosi do filmu niewymuszony luz oraz niemal zwierzęcą ekspresję w scenach pojedynków, sercem "Creeda" pozostaje blisko 70-letniStallone. Rocky Balboa nigdy nie był w jego rękach marketingowym narzędziem, a filmy o Włoskim Ogierze –bez względu na jakość – wynikały ze szczerych pobudek i nostalgicznych potrzeb. Dopiero u Cooglera Sly gra jednak Rocky'ego na oscarowym poziomie, pokazuje nam zarówno człowieka z krwi i kości, jak i legendę większą niż życie. Jest świetny w chwilach triumfu, gdy powoli buduje ojcowsko-synowską relację ze swoim podopiecznym, oraz w momentach słabości, gdy okazuje się reliktem zapomnianego świata. Gdy, poprawiony przez Adonisa w trakcie robienia notatek, spuszcza wzrok z zakłopotaniem. Kiedy, słysząc po raz pierwszy o "chmurze", w której trzymamy zawartość swoich telefonów, spogląda zdziwiony w niebo.


Bokserskie pojedynki –choć imponujące wizualnie, nakręcone z biglem i przy użyciu różnorodnych technik –są tylko wisienką na torcie. Najważniejsze w finałowej sekwencji okazuje się podbijanie napięcia i wróżenie z twarzy wyglądających jak zaciśnięte pięści. "Creed" to najlepsza część serii od czasu oryginalnego "Rocky’ego". Kropka. Tyle że wcale nie z powodu technicznej biegłości twórców czy roli życia Stallone'a. To przede wszystkim film, który doskonale oddaje istotę sportu oraz intelektualno-rozrywkowy charakter kina: najważniejsza walka, ta z samym sobą i wszystkim, co zawiodło nas na ring, kończy się wraz z pierwszym gongiem. Potem jest już tylko spektakl.

Moja ocena:
9
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje