Recenzja filmu
Z łotra – król
Gdy filmowcy "chcą opowiedzieć na nowo pewną znaną historię", nigdy nie wiadomo, co się zdarzy: czy wyjdzie niestrawny, odgrzewany dla pieniędzy kotlet, czy może ktoś daną opowieść uszlachetni tak, że widzowie otrzymają mimo wszystko oryginalne, wyśmienite dzieło? W przypadku "Króla Artura: Legendy Miecza" autorstwa Guya Ritchiego mowa na szczęście o tym drugim scenariuszu.
Legendy arturiańskie uważam za temat plastyczny ze względu na mnogość wersji, często ze sobą sprzecznych, będących dziełami kilku wierzeń i kultur. Legendy celtyckie czy chrześcijańska symbolika to najważniejsze źródła, lecz nie jedyne. Choć przywykłem do konkretnego wariantu świata króla Artura oraz chronologii wydarzeń, nie miałem problemu z dokonanymi przez Ritchiego przetasowaniami. Historia rozpoczyna się, gdy siejący spustoszenie czarnoksiężnik Mordred próbuje ze swą armią zdobyć Camelot, siedzibę Uthera Pendragona. Odważny król padnie jednak ofiarą spisku własnego brata, Vortigerna, a małoletni syn Uthera -Artur, ledwo ujdzie z życiem, znajdując schronienie w domu publicznym. Jak to z prawowitymi następcami tronu bywa, los się prędzej czy później o niego upomni.
Gdybym miał opisać film jednym jedynym skojarzeniem, byłoby nim pikareska, czyli opowieść łotrzykowska. Nie dziwi mnie fakt, że Guy Ritchie wybrał taką konwencję: zjadł zęby na filmach o gangsterach i cwaniakach. Dziwi mnie natomiast, jak dobrze formułę tę dopasował do arturiańskiej historii, będącej w gruncie rzeczy czystym fantasy. Co więcej, każdy element widowiska pracuje na jego korzyść. Przede wszystkim -scenariusz i reżyseria. Praktycznie nie ma dłużyzn, rzeczy dla widza oczywiste są zwarte do niezbędnego ekranowego minimum, a uproszczenia fabularne nie są równoznaczne z dziurami. Pod tym względem "Legenda miecza" jest lepsza od "U.N.C.L.E." i dużo lepsza od "Sherlocka HolmesaWniosek? Ritchie potrafi uczyć się na błędach -godna to pozazdroszczenia umiejętność w filmowym świecie.
W widowisku odwiedzimy kilka lokacji o odmiennym klimacie. W pradawnych ruinach tętnią magia i tajemne moce, w Londinium niemal czuć smród średniowiecznych rynsztoków, a brytyjskie łono natury stanowi enklawę wolności od władzy i tyranii, choć o zamieszkujących je stworzeniach można by robić memy podobne do tych z Australijską fauną. Atmosferę dodatkowo zagęszcza perfekcyjna muzyka. Na ścieżkę dźwiękową Daniela Pembertona składają się kompozycje a la "Przekręt" czy "Sherlock Holmes", jednak przepuszczone przez folkowo-celtycki filtr. Tak dobry, oryginalny soundtrack słyszałem ostatnio ponad dwa lata temu, grając w trzeciego Wiedźmina.
Nie samym jednak klimatem widz żyje! Akcji w filmie dostajemy sporo: pościgi, bójki, pojedynki, co najmniej jedna epicka scena batalistyczna, wreszcie miecz Excalibur i jego moc. Film nie bez powodu nosi podtytuł "Legenda mieczaPozostałe efekty też trzymają poziom, nie wspominając o kilku sugestywnych, zapadających w pamięć formach, na przykład wygląd Pani Jeziora.
Dotarłem do miejsca, gdzie trzeba powiedzieć co nieco o aktorskich kreacjach. Charlie Hunnam jako Artur z ulicy odnalazł się doskonale. Uważam, że charyzmą i sprytem dorównuje samemu Ragnarowi Lothbrokowi, a jego przemiana z ulicznego spryciarza w przyszłego króla następuje wiarygodnie. Jude Law w roli Vortigerna nadaje uzurpatorowi makbetowskich cech, a Aidana Gillena miło zobaczyć w roli bohatera pozytywnego... Niestety, Djimon Hounsou czy Astrid Berges-Frisbey grają tak sztucznie, jak sztuczne są w dialogach ich akcenty. Trochę szkoda, bo to jednak postacie drugoplanowe. Lepiej skupić się na Arturze, Vortigernie i pozostałych.
Pragnę poczytnych recenzji, jak każdy kto je tworzy. W chwili obecnej moim jedynym pragnieniem jest, by tym opisem filmu przekonać jak największą liczbę osób do pójścia na "Króla Artura: Legendę miecza", bo to bardzo dobry film, który, patrząc realistycznie, nie doczeka się kontynuacji. Badboyfriend poleca.
Legendy arturiańskie uważam za temat plastyczny ze względu na mnogość wersji, często ze sobą sprzecznych, będących dziełami kilku wierzeń i kultur. Legendy celtyckie czy chrześcijańska symbolika to najważniejsze źródła, lecz nie jedyne. Choć przywykłem do konkretnego wariantu świata króla Artura oraz chronologii wydarzeń, nie miałem problemu z dokonanymi przez Ritchiego przetasowaniami. Historia rozpoczyna się, gdy siejący spustoszenie czarnoksiężnik Mordred próbuje ze swą armią zdobyć Camelot, siedzibę Uthera Pendragona. Odważny król padnie jednak ofiarą spisku własnego brata, Vortigerna, a małoletni syn Uthera -Artur, ledwo ujdzie z życiem, znajdując schronienie w domu publicznym. Jak to z prawowitymi następcami tronu bywa, los się prędzej czy później o niego upomni.
Gdybym miał opisać film jednym jedynym skojarzeniem, byłoby nim pikareska, czyli opowieść łotrzykowska. Nie dziwi mnie fakt, że Guy Ritchie wybrał taką konwencję: zjadł zęby na filmach o gangsterach i cwaniakach. Dziwi mnie natomiast, jak dobrze formułę tę dopasował do arturiańskiej historii, będącej w gruncie rzeczy czystym fantasy. Co więcej, każdy element widowiska pracuje na jego korzyść. Przede wszystkim -scenariusz i reżyseria. Praktycznie nie ma dłużyzn, rzeczy dla widza oczywiste są zwarte do niezbędnego ekranowego minimum, a uproszczenia fabularne nie są równoznaczne z dziurami. Pod tym względem "Legenda miecza" jest lepsza od "U.N.C.L.E." i dużo lepsza od "Sherlocka HolmesaWniosek? Ritchie potrafi uczyć się na błędach -godna to pozazdroszczenia umiejętność w filmowym świecie.
W widowisku odwiedzimy kilka lokacji o odmiennym klimacie. W pradawnych ruinach tętnią magia i tajemne moce, w Londinium niemal czuć smród średniowiecznych rynsztoków, a brytyjskie łono natury stanowi enklawę wolności od władzy i tyranii, choć o zamieszkujących je stworzeniach można by robić memy podobne do tych z Australijską fauną. Atmosferę dodatkowo zagęszcza perfekcyjna muzyka. Na ścieżkę dźwiękową Daniela Pembertona składają się kompozycje a la "Przekręt" czy "Sherlock Holmes", jednak przepuszczone przez folkowo-celtycki filtr. Tak dobry, oryginalny soundtrack słyszałem ostatnio ponad dwa lata temu, grając w trzeciego Wiedźmina.
Nie samym jednak klimatem widz żyje! Akcji w filmie dostajemy sporo: pościgi, bójki, pojedynki, co najmniej jedna epicka scena batalistyczna, wreszcie miecz Excalibur i jego moc. Film nie bez powodu nosi podtytuł "Legenda mieczaPozostałe efekty też trzymają poziom, nie wspominając o kilku sugestywnych, zapadających w pamięć formach, na przykład wygląd Pani Jeziora.
Dotarłem do miejsca, gdzie trzeba powiedzieć co nieco o aktorskich kreacjach. Charlie Hunnam jako Artur z ulicy odnalazł się doskonale. Uważam, że charyzmą i sprytem dorównuje samemu Ragnarowi Lothbrokowi, a jego przemiana z ulicznego spryciarza w przyszłego króla następuje wiarygodnie. Jude Law w roli Vortigerna nadaje uzurpatorowi makbetowskich cech, a Aidana Gillena miło zobaczyć w roli bohatera pozytywnego... Niestety, Djimon Hounsou czy Astrid Berges-Frisbey grają tak sztucznie, jak sztuczne są w dialogach ich akcenty. Trochę szkoda, bo to jednak postacie drugoplanowe. Lepiej skupić się na Arturze, Vortigernie i pozostałych.
Pragnę poczytnych recenzji, jak każdy kto je tworzy. W chwili obecnej moim jedynym pragnieniem jest, by tym opisem filmu przekonać jak największą liczbę osób do pójścia na "Króla Artura: Legendę miecza", bo to bardzo dobry film, który, patrząc realistycznie, nie doczeka się kontynuacji. Badboyfriend poleca.
Moja ocena:
9
Udostępnij: