Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Rodzynek w cieście patosu

"Pearl Harbor" - dużo się o tym filmie naczytałem i nasłuchałem. Gdy pojawiły się pierwsze zdjęcia z filmu i zwiastuny (a było to na początku 2001 roku), postanowiłem, że nic nie powstrzyma mnie przed obejrzeniem tego filmu. Jednak mój zapał ostudził się po przeczytaniu kilku recenzji; wszędzie przeczytać można było praktycznie to samo - że film długi, miejscami mocno zawiewa nudą, a przede wszystkim jest pełen patosu. Po zapoznaniu się z tymi opiniami, darowałem sobie seans.

Kiedyś, przeglądając program telewizyjny, natrafiłem na informację, że tego dnia o tej godzinie na tym programie emitowany będzie "Pearl HarborNie zważając na recenzje filmu postanowiłem go jednak obejrzeć. I muszę przyznać, że słusznie zrobiłem; już nigdy więcej nie będę brał sobie do serca recenzji "fachowych pismPodczas seansu nie odnotowałem praktycznie żadnego z tych przedstawionych przez recenzentów zarzutów. Ale po kolei...

Pierwsze, co najbardziej mnie zadziwiło, to aktorstwo. Reżyser trafnie dobrał większość obsady - Affleck w roli zadufanego w sobie pilota, Hartnett jako jego wierny (?) przyjaciel i Kate Beckinsale w roli ofiarnej pielęgniarki. Nie zawodzą także aktorzy dalszego planu - bardzo dobrze spisała się ekipa japońskich aktorów, którzy grali językiem ciała; praktycznie zero tekstu mówionego. I za to im chwała.

Fabuła też wybija się ponad przeciętną. Gdyby trafiła w ręce innego scenarzysty niż Randalla Wallace'a to najpewniej film zaliczałby się do grona "kaszanekNa szczęście opatrzność czuwała. Wallace słynie z tego, że życie codzienne zwykłych ludzi potrafi bardzo umiejętnie połączyć z wydarzeniami niezwykłymi. I tak miłość głównych bohaterów świetnie uzupełnia atak na tytułowy port i odwrotnie. A poza tym jest dobrą odskocznią od panującej na ekranie rzezi.



Reżyser Michael Bay nie byłby sobą, gdyby nie obdarzył filmu ponadprzeciętną oprawą audio-wizualną. I tu spece od technicznej strony filmu spisali się na szóstkę z plusem. Doskonały montaż dźwięku (w końcu za coś ten Oscar musiał być) oraz muzyka wybijają się na pierwszy plan. I właśnie z muzyką związany był najpoważniejszy zarzut recenzentów - twierdzili, iż muzyka nadaje filmowi zbytniego patosu. Wypraszam sobie takie komentarze; zupełnie nie zgadzam się z ich opinią. Dla mnie szczytem patosu jest, jeśli podczas wielkiej bitwy w tle rozlegnie się płaczliwa muzyka. A w filmie Bay'a czegoś takiego nie uświadczymy; w ciągu całego ataku na Pearl Harbor nie usłyszałem praktycznie żadnej patetycznej nuty, co bardzo sobie chwalę w filmach wojennych (wyjątek - "Gladiator" i "Gwiezdne Wojny" - tam właśnie dzięki muzyce budowany jest odpowiedni nastrój walk).

Nie należy także zapominać o wyśmienitych efektach specjalnych i zdjęciach. Te pierwsze nigdy nie wybijają się na pierwszy plan przed aktorów. Zawsze pozostają trochę z tyłu jako uzupełnienie. W scenie nalotu najważniejsze są losy bohaterów. Efekty specjalne służą tylko ukazaniu ogromu zniszczenia, jakiego dokonali japońscy lotnicy. Ale powrócę jeszcze do technicznego aspektu efektów - nawet dzisiaj, w dobie wszechobecnej komputeryzacji, sceny wybuchających statków czy samolotów budzą respekt. Dodać należy, iż większość tych fenomenalnych scen powstała za pomocą tradycyjnych technik - czyli modeli i efektów manualnych. I za to również chwała twórcom.

No i teraz pora na sedno całej technicznej otoczki filmu - zdjęcia. Praktycznie niemożliwe jest opisanie mojego zachwytu nad obrazami uchwyconymi kamerą Schwartzmana. Zawsze dużą wagę przykładam do zdjęć i zwykle oceniam je surowo. Tak więc wystawienie przeze mnie bardzo dobrej oceny filmowi za zdjęcia graniczy niemal z cudem. W tym przypadku właśnie taki cud miał miejsce. Schwartzman nie chciał najwyraźniej iść z prądem współczesnych operatorów i wolał pozostać przy dawnych, sprawdzonych metodach filmowania. Ja osobiście mam już dość tych wszystkich filmów utrzymanych w konwencji MTV (jak najwięcej udziwnionych zdjęć i jak najmniej sensu; chociaż zdarzyło mi się widzieć kilka filmów, którym takie zdjęcia były naprawdę potrzebne), więc "Pearl Harbor" przyjąłem z otwartymi rękoma. Spokojne, stonowane kadry, utrzymane w ciepłych barwach, w scenach ataku ustępują szaro-burym zdjęciom. Cud, miód i powidła. Najpiękniejsze są sceny ukazujące z lotu ptaka morze i liczne atole; tak pięknych krajobrazów (prawdziwych!) dawno w filmie nie widziałem.

I to by było wszystko, co mam do powiedzenia na temat "Pearl HarborFilm wojenny, jak dla mnie, idealny. Oprócz oglądania ciągłej sieczki lubię czasem się rozczulić. Ten film dał mi ku temu okazję i to nie jeden raz. Mam nadzieję, że Bay jeszcze kiedyś zabierze się za kino wojenne i osiągnie taki sam efekt. Szczerze mu tego życzę.

6
Opis tymczasowo zastrajkował.
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje