Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Życie w baśni zaklęte

Kiedy słyszy się o "Ratując pana Banksa" po raz pierwszy, naturalną reakcją jest nieufność. Jednym z bohaterów filmu jest Walt Disney, a producentem obrazu właśnie studio Disneya. Można więc było spodziewać się dzieła lizusowskiego, którego podstawowym zadaniem będzie pokazanie ojca-założyciela w jak najlepszym świetle. To, że "Ratując pana Banksa" nie zostało sprowadzone do poziomu prostego dzieła apologetycznego, jest zasługą znakomitego tandemu scenopisarskiego wzmocnionego zaskakująco oniryczną wrażliwością reżysera Johna Lee Hancocka. Dzięki nim film zmienił się w ponadczasowe arcydzieło, jedną z najpiękniejszych baśni, jakie opowiedziała wytwórnia Disneya.



Punktem wyjścia dla fabuły filmu jest rok 1961, kiedy to autorka słynnej powieści dla młodzieży "Mary Poppins" P.L. Travers przylatuje do Los Angeles, by na miejscu przekonać się co do intencji Walta Disneya i jego wizji ekranizacji jej dzieła życia. Jesteśmy świadkami tego, z jakim uporem Travers broni się przed podpisaniem kontraktu, jak wymyśla coraz dziwniejsze powodu, dla których przygotowywany film jest nie do przyjęcia. Jednocześnie obserwujemy jej dzieciństwo w odległej Australii. Poznajemy jej ojca, który karmił wyobraźnię przyszłej pisarki, pragmatyczną matkę i w końcu pierwowzór samej Mary Poppins.

Hancock postawił na drastyczne rozróżnienie stylistycznie obu planów czasowych filmu. Akcja "współczesna" (czyli rozgrywająca się w 1961 roku) prezentowana jest w formie komediowego starcia dwóch silnych osobowości. Siłą napędzającą tę część jest Emma Thompson w brawurowej kreacji P.L. Travers. Jest ostra, dowcipna i krucha zarazem. Swoich aktorskich partnerów zjada bez popijania i nawet Tom Hanks musi oddać jej pola. Wyjątkiem jest Paul Giamatti, który doskonale dostosował się do Thompson w przepięknej scenie na trawniku. Ten epizod, to kino w najczystszej postaci.





Część "historyczną" (dzieciństwo w Australii) można opisać wyłącznie jednym słowem – "magicznyPrzepiękne, nasycone barwami zdjęcia, sposób prezentacji bohaterów i zdarzeń, wszystko to przywodzi na myśl najwspanialsze z baśni. Sceny te zdumiewają najbardziej, ponieważ ostatnimi czasy wytwórnia Disneya kojarzy się raczej z frywolnymi produkcjami baśniopodobnymi, w których łatwiej jest dostać oczopląsu, niż wydobyć z fabuły jedną inteligentną myśl. Tymczasem w "Ratując pana Banksa" Hancock wyczarował oszałamiający świat dzieciństwa, w którym radość, szczęście, naiwność mieszają się z grozą, okrucieństwem losu i rozczarowaniem. Tym filmem wytwórnia Disneya udowodniła, że rozumie istotę baśni, że kiedy chce, potrafi ją ukazać w całej chwale piękna i mroku.

Warto też wspomnieć o Colinie Farrellu, który po raz kolejny udowodnił, że kiedy na jego barkach nie spoczywa ciężar całego widowiska, wtedy wychodzi z niego całkiem przyzwoity aktor. Jego Travers Goff jest zarazem człowiekiem przegranym, wrakiem zniszczonym przez własne słabości, jak i bohaterem bez skazy, ojcem-ideałem, o jakim marzy każde dziecko.



Biorąc pod uwagę dwoistą naturę filmu, mogłoby się wydawać, że "Ratując pana Banksa" jest dziełem pękniętym, że obie części "gryzą" się ze sobą. Nic bardziej mylnego. Film wygrywa właśnie dzięki kontrastowi. Niezależnie od siebie obie części byłyby przyzwoitymi, ale dość standardowymi fabułami. Razem nabierają głębszej wartości, uzupełniają się, wydobywają nowe pokłady znaczeń, przenikają się w niespotykany sposób, pozostawiając widza w stanie pełnego zachwytu. "Ratując pana Banksa" to triumf sztuki kinowej, doskonała mieszanka pragmatyzmu i marzycielstwa, życiowych wzlotów i upadków. To kompletna uczta, która zaspokoi głód filmowych przeżyć każdego wrażliwego kinomana.  

Moja ocena:
10
Marcin Pietrzyk
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje