Recenzja filmu
Przekierowani
Jean Renoir mawiał, że prawdziwy autor przez całe życie kręci jeden film. Wydaje się, że Larry Clark potraktował tę maksymę zbyt dosłownie. Już w pierwszej scenie jego "The Smell of Us" lądujemy w skate parku, gdzie nastoletni deskorolkowcy krążą nad śpiącym włóczęgą, a wystylizowany na ulicznego barda Michael Pitt wygrywa na gitarze melodię ich smętnego życia. Nihil novi – ten kto widział "Dzieciaki", "Ken Park" czy "Zabić drania" i tak ma wystarczająco duże problemy z odróżnieniem ich od siebie.
Młodociani bohaterowie – tym razem odnalezione przez Clarka w Paryżu męskie prostytutki – wciąż pozostają w fotogenicznym konflikcie ze światem. Rodziców nie ma, alkohol leje się strumieniami, z koksu można usypać drugie Alpy, na dekadenckich imprezach wszyscy pieprzą się na oczach wszystkich, a starzy Francuzi uwodzą młodych chłopców i wąchają ich pod pachami. Wszystko nakręcone bez retuszu: obiektyw się telepie, kamera nie szczędzi zbliżeń na narządy w trakcie seksualnych aktów, a największym fetyszem pozostaje ciało: to zniewolone i to odpoczywające po zniewoleniu. Clark wciąż podgląda je z dziwaczną mieszaniną erotycznej fascynacji i laboratoryjnego chłodu.
Im reżyser starszy, tym częściej jednak dziwią go zwyczaje nastoletnich protagonistów; tym cięższe, pozbawione nowofalowego polotu i dokumentalnej precyzji są jego filmy. Na ołtarzu nihilistycznej opowieści poświęca zarówno logikę ekranowych wydarzeń, jak i psychologiczną wiarygodność bohaterów. Scena, w której chłopak postanawia zarabiać ciałem w następstwie odwiedzin strony z ofertami eskorty, jest jedną z najbardziej żenujących w jego filmografii. Bohater został przekierowany na adres internetowego burdelu połączonymi mocami scenarzysty oraz wrednych spamerów, zaś cały skok w otchłań zajmuje tu dosłownie kilka minut. Także pretensja, z jaką twórca odmalowuje rodzinne układy wiodących postaci, jest trudna do zaakceptowania. Paryż znów jest dla oczu świata albo mieszczańskim piekłem, albo festiwalem ekstremalnej rozpusty.
Sam reżyser pojawia się na ekranie w roli menela o ksywce Rockstar – to właśnie on śpi na chodniku w scenie otwierającej film. Rockstar buja się ze skejtami, śpiewa, podgląda popisy na desce, jest figurą trochę z innego porządku, czujnym i mądrym "kronikarzem młodościPrzez młodych traktowany jest trochę jak swój, trochę jak obcy, wygląda, jakby stracił kontakt z rzeczywistością i tylko od czasu do czasu stać go było na przebłysk dawnej przenikliwości. Myślę, że jedynie najwięksi fani Clarka wezmą to za autoironię.
Młodociani bohaterowie – tym razem odnalezione przez Clarka w Paryżu męskie prostytutki – wciąż pozostają w fotogenicznym konflikcie ze światem. Rodziców nie ma, alkohol leje się strumieniami, z koksu można usypać drugie Alpy, na dekadenckich imprezach wszyscy pieprzą się na oczach wszystkich, a starzy Francuzi uwodzą młodych chłopców i wąchają ich pod pachami. Wszystko nakręcone bez retuszu: obiektyw się telepie, kamera nie szczędzi zbliżeń na narządy w trakcie seksualnych aktów, a największym fetyszem pozostaje ciało: to zniewolone i to odpoczywające po zniewoleniu. Clark wciąż podgląda je z dziwaczną mieszaniną erotycznej fascynacji i laboratoryjnego chłodu.
Im reżyser starszy, tym częściej jednak dziwią go zwyczaje nastoletnich protagonistów; tym cięższe, pozbawione nowofalowego polotu i dokumentalnej precyzji są jego filmy. Na ołtarzu nihilistycznej opowieści poświęca zarówno logikę ekranowych wydarzeń, jak i psychologiczną wiarygodność bohaterów. Scena, w której chłopak postanawia zarabiać ciałem w następstwie odwiedzin strony z ofertami eskorty, jest jedną z najbardziej żenujących w jego filmografii. Bohater został przekierowany na adres internetowego burdelu połączonymi mocami scenarzysty oraz wrednych spamerów, zaś cały skok w otchłań zajmuje tu dosłownie kilka minut. Także pretensja, z jaką twórca odmalowuje rodzinne układy wiodących postaci, jest trudna do zaakceptowania. Paryż znów jest dla oczu świata albo mieszczańskim piekłem, albo festiwalem ekstremalnej rozpusty.
Sam reżyser pojawia się na ekranie w roli menela o ksywce Rockstar – to właśnie on śpi na chodniku w scenie otwierającej film. Rockstar buja się ze skejtami, śpiewa, podgląda popisy na desce, jest figurą trochę z innego porządku, czujnym i mądrym "kronikarzem młodościPrzez młodych traktowany jest trochę jak swój, trochę jak obcy, wygląda, jakby stracił kontakt z rzeczywistością i tylko od czasu do czasu stać go było na przebłysk dawnej przenikliwości. Myślę, że jedynie najwięksi fani Clarka wezmą to za autoironię.
Moja ocena:
4
Udostępnij: