Recenzja wyd. DVD filmu
Wieszczowie horroru wciąż są pomiędzy nami
Schyłek lat 70. Małżeństwo w średnim wieku sprowadza się do domu na peryferiach małej mieściny. Ona (Barbara Crampton) gromadzi w sobie siły po utracie syna, on (Andrew Sensenig) próbuje pozbierać codzienność obu do kupy. Posiadłość, w której zamieszkują, zdaje się żyć własnym życiem: skrzypią jej podłogi, a spomiędzy ścian dobiegają tajemnicze szmery. Państwo Sacchetti stają się w swoim nowym domu gośćmi – nie do końca nieproszonymi...
"We Are Still Here" jest filmem znacznie mniej zagadkowym niż powyższy opis fabuły mógłby sugerować. Nie oznacza to jednak, że nie potrafi widza zaskoczyć. W swym pełnometrażowym debiucie Ted Geoghegan postawił na suspens i powściągliwość, nie na tanie efekciarstwo. Jego projekt nosi pewne cechy typowe dla współczesnych horrorów, ale z gracją omija wszelkie wiążące się z nimi pułapki. Gdy przywala po oczach i uszach gromkim jump scare'm, robi to z diabelskim wyczuciem czasu oraz nastroju oglądającego, który to podskakuje w fotelu. Nie inaczej sprawa ma się w przypadku inspiracji kinem minionej epoki – która dla twórców bieżącego kina grozy stała się jakby obowiązkiem. "We Are Still Here" nie szasta gatunkowymi nawiązaniami na prawo i lewo. Z umiarem korzysta z plonów duchowego spadkobrania, cytując głównie jednego tylko reżysera.
Mowa o Lucio Fulcim, którego "Dom przy cmentarzu" stanowił dla Geoghegana biblię. Błahostki, jak nazwanie bohaterów imionami rodem z nadmienionego filmu, frapują, lecz największym sojusznikiem reżysera okazuje się doskonałe wyczucie stylu i klimatu włoskiego kina grozy. Da się zauważyć miłość Geoghegana do nurtu włoskiego, znanego przezeń od podszewki. Młody twórca nadał swemu debiutowi niepowtarzalną aurę niepokoju i koszmarnego surrealizmu, wcześniej widzianą tylko w niezapomnianych pozycjach autora "The BeyondCokolwiek nie sądzić o słynnym Włochu i jego – nie da się ukryć – kiczowatej filmografii, pozostaje on jednym z mistrzów horroru. Nigdy nie byłem fanem Fulciego, ale fakt celebrowania tak zasłużonego nazwiska przez ambitnego przedstawiciela sceny niezależnej, fakt nakręcenia przez niego obrazu wielce dalekiego od aktualnych standardów w horrorze nazwałbym szczytnym.
Z ryzykownego eksperymentu wskrzeszenia ducha odległych lat Ted Geoghegan wyszedł obronną ręką, dowodząc temu zwłaszcza w finałowym akcie swego dzieła. Nawet równając "We Are Still Here" z poziomem ultrakrwawego splattera, nie zrujnował zbudowanej przez siebie horrendalnej wizji. Części ciał nieszczęsnych postaci epizodycznych eksplodują, buchając czerwoną farbą, a widzowie obserwują ten makabryczny spektakl rozmarzeni, zupełnie tak, jak zadumani przyglądali się budzącym dreszcze ujęciom spowitego w śniegu nawiedzonego domu. Stonowany i finezyjny czy też brutalny i ociekający krwią, "We Are Still Here" z powodzeniem przywraca kinu grozy to, za czym bywa mu tęskno.
"We Are Still Here" jest filmem znacznie mniej zagadkowym niż powyższy opis fabuły mógłby sugerować. Nie oznacza to jednak, że nie potrafi widza zaskoczyć. W swym pełnometrażowym debiucie Ted Geoghegan postawił na suspens i powściągliwość, nie na tanie efekciarstwo. Jego projekt nosi pewne cechy typowe dla współczesnych horrorów, ale z gracją omija wszelkie wiążące się z nimi pułapki. Gdy przywala po oczach i uszach gromkim jump scare'm, robi to z diabelskim wyczuciem czasu oraz nastroju oglądającego, który to podskakuje w fotelu. Nie inaczej sprawa ma się w przypadku inspiracji kinem minionej epoki – która dla twórców bieżącego kina grozy stała się jakby obowiązkiem. "We Are Still Here" nie szasta gatunkowymi nawiązaniami na prawo i lewo. Z umiarem korzysta z plonów duchowego spadkobrania, cytując głównie jednego tylko reżysera.
Mowa o Lucio Fulcim, którego "Dom przy cmentarzu" stanowił dla Geoghegana biblię. Błahostki, jak nazwanie bohaterów imionami rodem z nadmienionego filmu, frapują, lecz największym sojusznikiem reżysera okazuje się doskonałe wyczucie stylu i klimatu włoskiego kina grozy. Da się zauważyć miłość Geoghegana do nurtu włoskiego, znanego przezeń od podszewki. Młody twórca nadał swemu debiutowi niepowtarzalną aurę niepokoju i koszmarnego surrealizmu, wcześniej widzianą tylko w niezapomnianych pozycjach autora "The BeyondCokolwiek nie sądzić o słynnym Włochu i jego – nie da się ukryć – kiczowatej filmografii, pozostaje on jednym z mistrzów horroru. Nigdy nie byłem fanem Fulciego, ale fakt celebrowania tak zasłużonego nazwiska przez ambitnego przedstawiciela sceny niezależnej, fakt nakręcenia przez niego obrazu wielce dalekiego od aktualnych standardów w horrorze nazwałbym szczytnym.
Z ryzykownego eksperymentu wskrzeszenia ducha odległych lat Ted Geoghegan wyszedł obronną ręką, dowodząc temu zwłaszcza w finałowym akcie swego dzieła. Nawet równając "We Are Still Here" z poziomem ultrakrwawego splattera, nie zrujnował zbudowanej przez siebie horrendalnej wizji. Części ciał nieszczęsnych postaci epizodycznych eksplodują, buchając czerwoną farbą, a widzowie obserwują ten makabryczny spektakl rozmarzeni, zupełnie tak, jak zadumani przyglądali się budzącym dreszcze ujęciom spowitego w śniegu nawiedzonego domu. Stonowany i finezyjny czy też brutalny i ociekający krwią, "We Are Still Here" z powodzeniem przywraca kinu grozy to, za czym bywa mu tęskno.
Moja ocena:
7
Udostępnij: