Bękarty wojny

Im częściej Hazanavicius wychodzi poza ciepło rodzinnych czterech ścian, tym głębiej zapada się w hałdach tradycji kina o Zagładzie. Przeskalowanie intymnej opowieści w historyczne rozliczenie
Bękarty wojny
źródło: Materiały prasowe
Powolnie zbliżający się koniec II wojny światowej. Estetyka: wysoki śnieg, bieda zaglądająca przez posklejane mrozem powieki, potrawka z pokrzyw w sosie własnym zajadana drewnianą łyżką. Merytoryka: historyczne limbo. Ospały bezczas, w którym depresyjna stagnacja dnia codziennego przerywana jest tylko pędem pociągu z żywym ładunkiem. Świat wewnątrz wagonów odbijany jest przez ten na zewnątrz; grobowa cisza dziesiątek Żydów jadących na rzeź wyraża się poprzez niemą świadomość obserwatorów, poświęcających się rutynie codziennych obowiązków. Widzowie festiwalu w Cannes widzieli to już chyba ze sto razy, za każdym jednym wychodząc z sali w atmosferze natchnionej zadumy. Zeszłoroczna "Strefa interesów" zdawała sobie z tego sprawę aż za dobrze, oferując nie tylko nową perspektywę w opowiadaniu o Holokauście, ale i dostosowane do niej filmowe środki, których nikt dotąd na Lazurowym Wybrzeżu nie widział. Michel Hazanavicius wolał wybrać drogę na skróty. Choć w wywiadach zapiera się, że "The Most Precious of Cargoes" przesuwa jakąś znaczeniową granicę, w gruncie rzeczy stąpa ścieżkami wydeptanymi przez znacznie bardziej wyraziste autorskie osobowości.

Wpisując ten wniosek w reżyserski kontekst, trudno nawet udawać zaskoczenie. Nazwisko Hazanaviciusa wyryte jest przecież w filmowym monolicie ufundowanym przez większych od niego. Cały "autorski" patent Francuza to w końcu uniżone odtwórstwo, podporządkowanie kinematograficznej tradycji, złote przeboje nagrywane nowoczesnym sprzętem. Najpierw niemy "Artysta", składający hołd przed-dźwiękowym legendom srebrnego ekranu, potem kolorowy "Ja, Godard", stawiający błyszczący kinofilią pomnik przemianie twórczej wrażliwości największego z francuskich skandalistów (nie wspominając już nawet o "Cięciu!", będącym bezpośrednim remake’iem znakomitego "Jednym cięciem" Shin'ichirô Uedy). Wszystko składa się na dość jasną tendencję, którą "The Most Precious of Cargoes" posłusznie kontynuuje. Pierwsza animacja w konkursie canneńskiego festiwalu od czasu "Walca z Baszirem" i "Persepolis" bezwstydnie chwyta się tych samych założeń, co wspomniani poprzednicy – zderzyć dziecięcą konwencję z brutalnością wojennej opresji, przepisać utarte schematy i zaskoczyć sformatowane gatunkowymi podziałami głowy.

Problem w tym, że od premier arcydzieł Folmana i Satrapi w Sekwanie upłynęło całkiem sporo wody, a na analogicznej metodzie zdążył wypłynąć w tym czasie sukces "Żywiciela", "Funan", "Przeżyć" czy nawet polskiego "Jeszcze dzień życia". W każdym z tych przypadków – dzieł dużo bardziej spełnionych niż obraz Hazanaviciusa. "The Most Precious of Cargoes" jest animacją chyba jedynie z reżyserskiej aspiracji; choć warto odnotować imponujący fakt, że klatki rysowane były przez twórcę własnoręcznie, film paranoicznie boi się wykorzystać potencjał własnej formy. Dzieło Hazanaviciusa ucieka przed drzemiącą w animacji ekspresjonistyczną potęgą w nudzący wizualnie realizm, za wszelką cenę broniąc się przed nieskończonymi możliwościami obranych środków narracyjnych.

Przez pewien czas pozwala o tym zapomnieć emocjonalna precyzja samej historii (co jest już raczej zasługą współscenarzysty i autora książkowego pierwowzoru, Jean-Claude’a Grumberga). "The Most Precious of Cargoes" elegancko rozkłada fabularne klocki, zawieszone w ujmującym półkroku między baśniowym liryzmem a namacalnością koszmaru Shoah. Snując opowieść o małżeństwie ubogich drwali mieszkających w leśnej głuszy niedaleko Auschwitz mówi (w sumie tropem Jonathana Glazera) o fałszywym komforcie wyparcia. Komplikując losy bezdzietnych bohaterów znalezieniem wyrzuconego z pociągu żydowskiego niemowlęcia, kreatywnie przenosi Betlejem w rejony Kotliny Oświęcimskiej i pochyla się nad cudem życia w czasach ludobójczej inżynierii. W końcu przedstawiając stopniową przemianę drwala-antysemity w kochającego ojca przybranego dziecka, opowiada nie tylko o powierzchowności mechanizmów propagandy, ale i głęboko wzruszających narodzinach wrażliwości, potrafiącej roztopić nawet najbardziej skostniałe sylwetki. "The Most Precious of Cargoes" radzi sobie najlepiej, gdy ogranicza się do intymnej mikroskali, dając słusznie naiwną (bo baśniową) wiarę w siłę miłości, zdolnej do przekroczenia największych koszmarów Historii.
 
Im częściej Hazanavicius wychodzi poza ciepło rodzinnych czterech ścian, tym głębiej zapada się w hałdach tradycji kina o Zagładzie. Przeskalowanie intymnej opowieści w historyczne rozliczenie tonie tu w ambicjonalnej zawierusze – reżyser nie potrafi myśleć o Holokauście inaczej niż obrazami utartymi w zbiorowej świadomości. Nie chodzi tu nawet o nawałnicę cytatów. To nie sceny z kart opowiadań Borowskiego czy zastygłe klisze Polańskiego i Spielberga pogrążają autorską inscenizację reżysera, a raczej ich powielany po wielokroć powidok, martwy wizualny kod, który za sprawą kolejnych i kolejnych reprodukcji stracił swój emocjonalny ciężar. W podtrzymaniu go Hazanaviciusowi nie pomaga też nagłe rozbicie opowieści na dwie osobne perspektywy; z jednej strony stopniowo ubożejący na dramaturgii wątek drwali, z drugiej - wątek biologicznych rodziców porzuconego niemowlęcia tłoczących się w obozowym pociągu. Ten pierwszy wytraca swoją minimalistyczną wrażliwość na korzyść powierzchownego zarysowywania społecznego kontekstu, ale wciąż trzymając się kurczowo baśniowej konwencji, robi to bez subtelnego wyczucia. Ten drugi sięga po najbanalniejsze, najlepiej rozpoznane klisze opowieści o Shoah, starając się jedynie obrazami tragedii wzbudzić u widza jakiekolwiek zainteresowanie losem dotąd anonimowych bohaterów. Efekt? Dziwaczny paradoks – im większa staje się stawka, tym mniejszą wagę przywiązuje do niej odbiorca.

To nieznośne odtwórstwo Hazanaviciusa być może współgra z jego dotychczasowymi dokonaniami, ale dziwi jednak na poziomie indywidualnym. Decyzja o ekranizacji "The Most Precious of Cargoes" nie jest bowiem efektem przypadkowej wyliczanki, a bliskiego związku twórcy zarówno z portretowanym tematem (jego dziadkowie na własnej skórze doświadczyli nazistowskich prześladowań), jak i autorem scenariuszowego pierwowzoru (od dekad bliskim przyjacielem rodziny Francuza). Zastanawia więc, że reżyserowi brakuje ambicji do wyjścia poza klasyczny schemat. Artystyczna inwencja kończy tu się na pokolorowaniu holokaustowych klisz pędzlem dwuwymiarowej animacji. Hazanavicius powtarza, że jego film jest dowodem na nabytą dojrzałość kina, zdolnego współcześnie opowiadać o Holokauście nie tylko wykorzystując prawdziwe biografie, a konwencję baśni – fikcję w najczystszej z możliwych form. I nawet jeśli sztuka filmowa faktycznie do tego dorosła (nieśmiało przypomnę, że "Bękarty wojny" miały swoją premierę 15 lat temu), reżyser "The Most Precious of Cargoes" wciąż nie na tyle, by być w stanie zaoferować jakiś osobny, autorski głos.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones