Co ten Donald? 

Nie pomylcie Trumpów! Ten z "The Apprentice", czyli programu telewizyjnego, w którym młodzi przedsiębiorcy sprzedają swoje pomysły rekinom biznesu, jest zawsze gotowy do ataku i patrzy na swoich
Co ten Donald? 
Nie pomylcie Trumpów! Ten z "The Apprentice", czyli programu telewizyjnego, w którym młodzi przedsiębiorcy sprzedają swoje pomysły rekinom biznesu, jest zawsze gotowy do ataku i patrzy na swoich "uczniów" jak na płotki w mętnej wodzie. Z kolei ten z "The Apprentice", czyli filmu irańsko-duńskiego reżysera Alego Abassiego ("Holy Spider", "Granica") oraz amerykańskiego dziennikarza politycznego Gabriela Shermana, dostrzega w swoim "mistrzu" bożka hedonizmu oraz niepowstrzymany żywioł biznesowego macherstwa. W obydwu produkcjach chodzi o przebojowość, o zmianę stanu gry, o budowę imperium na kościach rywali. I obydwa układają się w osobliwe origin story, które ktoś wielkoduszny mógłby zatytułować: "Donald Trump. Nie zawsze tak było".

Nie wiem, czy Abassi jest wielkoduszny. Wiem natomiast, że już na papierze jego film to niezły odlot – zwłaszcza w przededniu kampanii prezydenckiej, gdy każda relatywizująca narracja może zamienić Trumpa w poczciwego miśka. Filmowy Trump miśkiem oczywiście nie jest – jest bucem, oszołomem, homofobem, rasistą i gwałcicielem (szeroko dyskutowana w mediach scena napaści seksualnej na żonę, Ivanę, jest tak obrzydliwa i niekomfortowa w odbiorze, jak mogliśmy przypuszczać). Momentami przedstawia się go jednak jako ofiarę złośliwego fatum, z czym wiąże się oczywiste ryzyko. Gdy odbiera się komuś sprawczość, nie można pociągnąć go do odpowiedzialności. 

Młodego Donalda poznajemy w latach 70., w trakcie batalii sądowej z Departamentem Sprawiedliwości. Zarzuty dotyczą rasowego profilowania mieszkańców nieruchomości należących do rodzinnego holdingu Trumpów, a bezkrwawe starcia z oziębłym patriarchą (Martin Donovan) służą tu za ekspozycję: w początkowych partiach filmu Trump jest chodzącym kłębkiem kompleksów (z kompleksem ojca na czele), aspołecznych odruchów oraz ledwie maskowanego narcyzmu. Gdy jednak na drodze bohatera stanie owiany niesławą prawnik Roy Cohn (Jeremy Strong), który bronił Gottiego, ocierał się łokciami z Nixonem i doradzał senatorowi McCarthy'emu w trakcie przesłuchań senackich, podróż na "ciemną stronę mocy" zostanie przypieczętowana. 

Cohn wierzy w naturalną selekcję (zarówno w życiu, jak i w biznesie) i zaklina swoją wiarę w serii mentorskich bon-motów (najważniejszy to oczywiście: "Nigdy nie przyznawaj się do błędu"). Trump jest pojętnym uczniem, w Cohnie dostrzega kolejną, ojcowską figurę. Wcielający się w nich Sebastian Stan i Jeremy Strong grają w nieco innym kluczu, ale też stylistycznie film wydaje się rozpięty na dwóch biegunach. Strong zamiera bez ruchu, pochyla kark, przewierca swojego rozmówcę spojrzeniem, jego cynizmu da się niemalże dotknąć. Stan szuka prawdy między ówczesnym medialnym wizerunkiem a niezliczonymi parodiami Trumpa; odtwarza jego manieryzmy, lecz nigdy nie przekracza granicy karykatury (aktorsko wypada nieco gorzej niż gwiazdor "Sukcesji", ma jednak znacznie trudniejsze zadanie). Obydwie role są świetne i co ważniejsze – obydwie pozostają kluczem do konwencji, w której komedia kumpelska a rebours wpisana jest w chropowatą fakturę obrazu Nowego Hollywood lat 60. i 70. 

Oczywiście, to raczej powierzchowna stylizacja niż poważna próba uchwycenia jakiegoś pulsu tamtego kina – zwłaszcza że w przeciwieństwie do klasyków Schatzberga, Pollacka czy Lumeta, "The Apprentice" nie jest kinem szybkiego reagowania. Abbasi mnoży scenki bizantyjskich imprez, wpuszcza Trumpa i Cohna na kurs kolizyjny z kolejnymi przedstawicielami establishmentu, w końcu zaś staje na mieliznach tradycyjnego kina biograficznego. W poźniejszych aktach film traci sporo na nieobecności Cohna. Lecz bardziej niż postacią z krwi i kości, jest on po prostu żywym fabularnym zapalnikiem; katalizatorem przemiany Trumpa i potworem, który tworzy potwora. 

Wracając z "The Apprentice" do "The Apprentice". Obydwie produkcje opowiadają o podobnym procesie autopromocji, za którym kryją się chciwość, bezwzględność i żądza władzy. Z tym, że w filmie Abassiego, zamiast jurorem, Donald Trump jest uczestnikiem gry o najwyższą stawkę. Konkluzja, że czasem wystarczy tylko delikatne popchnięcie, pomoc grawitacji i polityczna tragedia gotowa, jest dość naiwna. Lecz kto wie, czy po kolejnych pozwach byłego prezydenta nie przyda filmowi Abassiego szlachetności.     
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones