Recenzja filmu

Grand Tour (2024)
Miguel Gomes
Gonçalo Waddington
Crista Alfaiate

Euro-guilty-trip

Garściami można chwytać piękno, jakie portugalski artysta wydobywa ze swojej narracji – piękno, które wymyka się łatwym epitetom, jednak w pobrzmiewającej pod spodem nostalgii za odległymi
Euro-guilty-trip
Dawna stolica Birmy, Rangun, rok 1917. Brytyjski urzędnik Edward Abbot decyduje się ruszyć w trasę po sąsiednich krajach. Ucieka od czegoś, być może nawet od kogoś, ale liczy się to, że chce wyrwać się z bliżej nieokreślonego potrzasku. Wsiada w pociąg i rusza do Bangkoku, Sajgonu, Osaki i Szanghaju – to tournée mające przynieść wytchnienie od nawiedzającej go przeszłości. Ale ona tak łatwo nie odpuści.

"Grand Tour", które odbywa Abbot, to podróż na styku niejednoznaczności, a przez to jedyna w swoim rodzaju. To opowiedziana w klasyczny dla Gomesa sposób bajeczka, wysnuta w służbie obrony wyobraźni, nasycona gorzkim humorem, flaneurską optyką, ambientem melancholii i senną poetyką. I chociaż Gomes gra przy tym w formalne gierki, z uwielbieniem dla wszystkich swoich własnych pomysłów, gdzieś w tle opowieść przepełnia niepokojąca na swój sposób nostalgia. Blask tęsknoty za odległymi czasami, nieco przykurzony i mglisty oczywiście zachwyca, ale rezonuje przy tym pod skórą nieoczywistym pasmem lęków.

Pierwotnie koncept "grand tour" zarezerwowany był dla uprzywilejowanych białych, którzy ruszali w swój eurotrip, by podbudować kapitał kulturowy. Odwiedzali europejski majestat, odbywając formacyjną dla siebie podróż. Gomes przenosi ten koncept na grunt Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej, nakładając na podróż marzycielsko-romantyczny filtr, w którym egzotyczny grunt stać się ma trajektorią dla epickiej ucieczki. Raz rzeczywiście jesteśmy w 1917 i przypomina nam o tym monochromatyczny obraz, ale pomiędzy pocztówkami z podróży chwytany jest rejestr przyszłości – dwa porządki czasowe nieoczekiwanie tworzą jeden, sny przychodzą w technicolorze, a nowoczesność zerka ukradkiem, przypominając o manipulacyjnych możliwościach filmowego medium.

Miguel Gomes jest złotym dzieckiem światowego kina. Jego filmografia składa się na romantyczny obraz patrzenia na świat oczami marzyciela, głodnego magiczności i tego rodzaju opowieści, które mają przede wszystkim nieść przyjemność z obcowania z czymś odległym, nieokiełznanym, obcym. Od lat flirtuje z orientem i egzotyką; jest w tym nawet coś autorskiego, bo jego artystyczna strategia przypomina eksploatację tematyki, którą większość twórców zwyczajnie omija. Czasem się jednak zastanawiam, czy bardziej trafne nie byłoby stwierdzenie, że Portugalczyk tak naprawdę ślizga się po bezpiecznym statusie quo. 

Gomes nie jest twórcą, którego przesadnie przejmowałaby kwestia postkolonialnej odpowiedzialności – interesuje go przede wszystkim oddech baśniowości. "Grand Tour" istnieje dla samej kwintesencja istnienia historii, w której opowieść snuta jest dla samego jej trwania. Być może jest to esencja kina Gomesa – w przywoływaniu duchów przeszłości w oparciu o ezoteryczną poetykę. Jego twórczość opiewa motyw niewinnego bajdurzenia, kreowania fantazmatów rzeczywistości na potrzeby potwierdzenia, że pod żmudną rzeczywistością istnieje romantyczna płaszczyzna – najczęściej pozbawiona szarych stref i problematycznej reprezentacji. 

Nasz portugalski marzyciel jest jakby jednocześnie świadomy i nieświadomy powabu, jaki niosą za sobą historie, które mogą – ale nie muszą – stanowić w tym równaniu odbicie kolonialnych doświadczeń. W "Tabu" temat kolonializmu był wymazany, a jego nieobecność przykryto pudrem magiczności, wplątanej w inscenizację afrykańskiego krajobrazu, pamiętającego przecież nie tak odległe rany kulturowego przywłaszczania. Nieco bardziej obecna jest wizja postkolonialnego pierwiastka w "Grand Tour" – bo odbywający tytułową eskapadę po Wschodzie Abbott zderza się z przebłyskami świadomości – europejskie napływy nie wzięły się magicznie znikąd ani nie były owocem odważnych poszukiwań, na jakie składa się nieraz oficjalna narracja.

Uparcie można stać przy tym, że nie każda artystyczna próba musi wiązać się rozliczaniem z grzechami dziejów, ale w przypadku zapuszczania się na grunt uwikłany w kolonialną historię, jest to próba ryzykowna. Magia opowieści "Grand Tour" nie przysłania aż tak bardzo odprysków kolonialnych doświadczeń. Są one gdzieś w podglebiu tej historii – w atmosferze, w klasowej nonszalancji bohaterów i wypowiadanych przez nich słów, czy w tożsamościowej tkance, która przeobrażała się w skutek procesów o neokolonialnym zabarwieniu.

Odbywający swą podróż Abbot natrafia na urokliwych przewodników, jest prowadzony przez zakamarki obcej kultury, a następnie oswajany w rzeczywistości, do której trafił z potrzeby eskapizmu. Ma to szczęście, że zawsze odnajduje się ktoś mówiący w jego języku. Przywilej rozmawiania w mowie natywnej – to jest, po portugalsku – przychodzi bez kwestionowania; pytania o kwestie językowe nigdy nie padają, nikogo nie zastanawia też obecność portugalskiej tkanki. Tworzy to dystansujący powidok kolonialnej rzeczywistości, który utrwala wrażenie dysonansu – podskórnej wątpliwości, czy aby na pewno Gomes nie tworzy kolejnej utopijnej z ducha poezji kolonialnej obojętności. Garściami można chwytać piękno, jakie portugalski artysta wydobywa ze swojej narracji – piękno, które wymyka się łatwym epitetom, jednak w pobrzmiewającej pod spodem nostalgii za odległymi czasami być może odnaleźć można skrawki nostalgicznego spoglądania w stronę ery kolonializmu. 

"Grand Tour" zachwyca najbardziej, gdy mierzymy się z metaobecnością filmowej sztuki; gdy Gomes w drodze narracji przypomina, że ma pełne panowanie nad narracją – gdy cenzuruje swoje dialogi, teatralizuje swoje sceny lub gdy miesza dokument z fikcją, przeszłość z przyszłością. Rozpyla w powietrzu preparat mistycyzmu zaklętego w bezczasie, a my w drodze tej podróży zdążymy przebyć Daleki Wschód wzdłuż i wszerz – od Birmy przez Tajlandię Japonię Chiny aż po Wietnam; od wykreowanej na odległą baśniową wizję Azji po hipernowoczesne przestrzenie Shinsekai w Osace i współczesne noodle-bary, od peryferyjnych wietnamskich plantacji po przaśne przestrzenie wesołych miasteczek w Birmie. Trudno o określenie, gdzie dokładnie jesteśmy na mapie czasu; dysonans wybrzmiewa gdzieś w tle, a baśń stale rządzi się swoimi prawami, tak jak i optyka Gomesa uwzględnia szeroki margines na poznawcze odchylenia. 

Bywa też, że dokumentalne wstawki zalatują turystycznym spojrzeniem – jakby Gomes wrzucał swoje pocztówkowe storiesy z podróży przez Azję, w których zachwyca się obecnością inności. Ten rejestr przybliża ciągle performujące zakamarki ulicznych przestrzeni azjatyckich metropolii; stale wylewa się z niego życie, odsłaniając obrazy rytuałów, gier, i mikrospektakli wtłoczonych w dynamikę ulicznego trwania. Raz będzie to marionetkowy teatr cieni z Birmy, a innym razem buddyjski pochód w Japonii czy sceny zabaw i gier w Wietnamie – siedzący obok mnie krytyk z Włoch bawił się w najlepsze, gdy rozpoznawał kolejne wspomnienia z własnego grand touru, dając upust swojemu rozpoznaniu w narzucającej manierze, artykułując swoje pozerstwo wprost wspaniale. Biały na widowni jest szczęśliwy, nostalgia wybrzmiewa w pełni. Można ruszyć dalej. 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones