Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Baphomet Justice

Nie będę krył: mój stosunek do szatana nosi wszelkie znamiona wielkiego sentymentu. Jest ciepły, łagodny, przypomina o dzieciństwie i nastoletniości spędzonych na słuchaniu metalu, smarowaniu pentagramów na szkolnych ławach i zarywaniu nocy przy papierowych erpegach. A ponieważ od zawsze widziałem w Rogatym symbol buntu przeciwko opresji, z otwartym sercem przyjąłem wiadomość o polskiej premierze dokumentu "Hail Satan?", chociaż jest to rzecz nie tyle o diable we własnej osobie, co o trollowaniu amerykańskich ludków. 

W kraju, w którym przyznanie się do ateizmu wciąż jest równoznaczne z deklaracją, że w dzieciństwie pożarło się własną matkę (oczywiście nieco się droczę), a monumenty Dziesięciu Przykazań mnożą się niczym polscy papieże z granitu, satanizm jako forma antyreligijnego protestu może wydawać się zjawiskiem kontrintuicyjnym. A jednak TST, czyli Świątynia Szatana (The Satanic Temple), jest obecna w sferze publicznej od 2013, przejęła nomenklaturę od starej organizacji Shandora LaVeya i – z różnym skutkiem – stosuje taktykę prowokacji w celu zwrócenia uwagi na różnego rodzaju aporie amerykańskiej demokracji. Zaczęło się od strollowania lokalnego prawa wprowadzającego modlitwę do szkół publicznych. Grupa ludzi w diabelskich maskach i z transparentami pojawiła się przed gmachem władz stanowych i, skandując nieśmiertelne "Hail Satan!", wyraziła swoje poparcie dla nowej ustawy. Chodziło rzecz jasna o zwrócenie uwagi, że USA to nie chrześcijańska teokracja i że do konstytucji wpisano poprawkę gwarantującą wolność i równość wszystkich religii. Jeśli więc w szkołach można czcić boga chrześcijańskiego, to można też szatana. I tak to się zaczęło – od trollingu do trollingu. Przy czym główne "przykazania" ruchu są ze wszech miar lewicowo-liberalne: zakładają działanie na rzecz poszanowania osobistej wolności i integralności cielesnej, walkę – w duchu filozofii non-violence – z nietolerancją, ksenofobią, rasizmem, homofobią i każdą inną formą kulturowej czy społecznej opresji.



Dokument Penny Lane ma charakter skrupulatnej kroniki i wiwisekcji ruchu, prowadzonej z pozycji przychylnych, żeby nie powiedzieć – głęboko zaangażowanych i afirmatywnych. Czasami daje to efekt bliski reklamie, widać również, że pewne kontrowersje związane z satanistyczną symboliką – a tej jest tutaj całe multum – zostają pozostawione bez komentarza. Co np. ze związkiem innej odmiany satanizmu – tej, która otwarcie mówi o sile, władzy i pogardzie dla reguł moralnych – ze skrajną prawicą? Co ze skandynawską sceną black metalową, która w swoim czasie mocno narozrabiała i zrobiła Baphometowi czarny PR? Wszystkiego nie da się zrzucić – jak sugeruje film – na karby antykomunistycznej paniki lat 50., a później paniki otwarcie antysatanistycznej, tropiącej przejawy kultu w każdym bestialskim morderstwie i każdej książce fantasy. Z drugiej strony, takie twarde postawienie sprawy wydaje się poznawczo odświeżające, zabawne i uczciwe, nie mówimy wszak o Starym Kontynencie i jego uprzedzeniach, ale o Ameryce, gdzie każda forma przekonań – religijnych czy politycznych – od razu musi zostać poddana głębokiej instytucjonalizacji. Odprawiacie bluźniercze rytuały i całujecie diabła w tyłek? Ok, bylebyście wpisali to do rejestru. 

I z tej perspektywy TST jest jedną z wielu działających na rynku organizacji społecznych, które nieustannie testują jakość prawa i granice wolności w sferze publicznej. Współzałożyciel i rzecznik Świątyni, Lucien Greaves, pod szelmowskim uśmiechem i mrocznym imagem skrywa duszę aktywisty i performera. Już samo istnienie i widzialność TST – pomyślane jako nieustający happening deformujący oficjalne kody kultury chrześcijańskiej – ma być wielkim egzamin z chłonności i egalitarności amerykańskiej demokracji. A z tymi bywa różnie. Gros działalności Świątyni ma charakter zaangażowany politycznie, ale niekontrowersyjny – grupa prowadzi np. warsztaty antydyskryminacyjne i świetlice dla dzieci, rozdaje skarpety osobom w kryzysie bezdomności albo edukuje kobiety z przysługujących im praw reprodukcyjnych. Nienawiść chrześcijan i szykany instytucjonalne spotykają TST czasami wyłącznie dlatego, że jej aktywiści angażują się w te czynności z pentagramem na szyi i w doczepionych rogach. Można powiedzieć – prowokują, więc sami są sobie winni. Tylko czy bezprzemocowa prowokacja naprawdę powinna wyznaczać kres swobodnej ekspresji przekonań, szczególnie, jeśli tyczy się to sfery religijnej? Gdzie kończy się ranienie czyichś uczuć, a zaczyna zakaz i opresja w imię dominującej wizji świata?

Te pytania, chociaż stawiają je Amerykanie, doskonale pasują także do naszych lokalnych, polskich problemów z "religią narodowąPrzez niemal cały film sataniści próbują zrealizować swoją główną prowokację – postawić przed gmachem władz stanowych wielką statuę Baphometa. Swoją drogą tę samą, której wzór bez wiedzy Świątyni wykorzystali twórcy netfliksowej "Sabriny". I mimo że cel nie zostaje ostatecznie osiągnięty, a rzeźba przyjeżdża na miejski plac na tymczasowym postumencie, to jednak cała sprawa rozpatrywana jest na drodze instytucjonalnej, w atmosferze powagi i z szacunkiem dla argumentów tej bardziej "kontrowersyjnej" strony postępowania. Czy fakt, że ta debata w ogóle ma miejsce, że oficjele próbują wziąć pod uwagę nawet najbardziej absurdalną wrażliwość, nie jest prawdziwą miarą wolności ekspresji? Czy nie udowadnia, że – mimo Trumpa, kryzysu i prawicowego backlashu – demokracja w Stanach wciąż trzyma się mocno? Z tego właśnie powodu czekam na statuę Baphometa także w Warszawie. I oby zaglądała prosto w okna Kurii Biskupiej. Chwała prowokacji!

Moja ocena:
7
Marcin Stachowicz
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje