Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Duchowe następczynie

Kiedy ogłoszono, że Pogromców zastąpić mają Pogromczynie, internet przemówił - i nie przebierał w słowach. W sieci zaroiło się od zwyczajowych oskarżeń o szarganie świętości, kobietom kazano tradycyjnie wracać do garów, a zwiastun filmu na YouTubie tak zapamiętale "kciukowano w dół", że stał się w końcu najniżej ocenionym trailerem w historii serwisu. Ale jeśli sprawa faktycznie wymagała interwencji i jakiś duch domagał się tu niezwłocznego "wyegzorcyzmowania", to nie chodziło o ducha feminizmu, ducha pokoleniowej zmiany czy nawet ducha zwykłej mody, a ducha nostalgii. Nostalgii, która - z jej wybiórczą pamięcią i kurczowym przywiązaniem do przeszłości - obudziła drzemiące na forach internetowych demony. Całkiem niesprawiedliwie.


Draka wokół nowych "Ghostbusters" wynikła bowiem z dwóch nieporozumień. Po pierwsze: ani oryginał z 1984 roku ani jego sequel - przy całym swoim uroku - nie były przecież kinematograficznym absolutem. Świetny wyjściowy pomysł, status popkulturowego zjawiska, ikoniczna i bardzo "chemiczna" obsada to jedno. Pamiętajmy jednak, że momentami trzymała wszystko w kupie jedynie komediowa charyzma Billa Murraya. Po drugie: choć wiadomo było, że próba powtórzenia sukcesu poprzednich części to proszenie się o kłopoty, nigdy nie miało sensu oburzanie się na płeć bohaterek i trąbienie, że kobieta nie może być Pogromcą. Popkultura kwitnie na płodozmianie, sorry; metamorfozy są tu nieuniknione. A że nowy film ma swoje problemy? A to już inna sprawa.

Kto jednak bał się, że Paul Feig postawi na głowie ich ukochaną filmową markę, ten bał się niepotrzebnie. Pomysł na "Ghostbusters" A.D. 2016 to przecież wciąż ten sam pomysł sprzed 30 lat. Ostał się nawet szkielet fabularny filmu, równie drugorzędny wobec komediowego mięcha, jak było to w oryginale. Związanych z programem Saturday Night Live komików podmieniono na związane z programem Saturday Night Live komiczki - a te podzieliły się emploi mniej więcej podobnie do swoich poprzedników. Różnica jest taka, że pierwotną hierarchię (Bill Murray jako gwiazda, Dan Aykroyd i Harold Ramis jako drugie skrzypce, Ernie Hudson jako przypis) zastąpił bardziej sprawiedliwy podział ról.




Feig nie tylko powiela tu dynamikę starych "Pogromców", ale powtarza też własne firmowe zagrania. Sercem filmu jest zatem wątek wzajemnego docierania się sztywniary i choleryczki, zupełnie jak w "Gorącym towarze". Z tym, że Melissa McCarthy zamiast Sandry Bullock dostaje za partnerkę Kristen Wiig. I o ile Wiig jest świetna w komicznym spieniężaniu kolejnych neurotycznych tików, to McCarthy zaczyna powoli męczyć w jeszcze jednej takiej samej roli. Mimo to pierwsza ćwiartka filmu - gdzie bohaterki stawiają pierwsze kroki - jest niemal bezbłędna. Między innymi dlatego, że gwiazdorski duet Wiig-McCarthy ubezpieczany jest z dwóch stron przez mniej opatrzone twarze: Leslie Jones (tę najbardziej rzeczową) i Kate McKinnon (tę najbardziej odjechaną). Zwłaszcza druga z nich robi wrażenie. Jej bohaterka - Holtzmann, o naelektryzowanych włosach i szalonym spojrzeniu zza szkieł ochronnych gogli - swą nieprzewidywalnością i dezynwolturą przypomina spuszczonego ze smyczy animka.

Poczucie humoru Feiga i spółki w ogóle jest dużo ostrzejsze i dużo bardziej abstrakcyjne od - w gruncie rzeczy dość ciepłego - komizmu poprzedników. Reżyser swoim zwyczajem poluje na momenty małych komunikacyjnych dysonansów, wpadek, kompromitacji. Wychodzą mu drapieżne, miejscami niewygodne dowcipy, które sprawdzają się świetnie na poziomie obyczajowych obserwacji. Gorzej, kiedy Feig chce przenieść ten tryb na poziom meta i raz za razem puszcza do nas oko, próbując grać z fanowskimi oczekiwaniami. Chris Hemsworth jako męska sekretarka kobiecych Pogromców jeszcze się broni (aktor ma zresztą spory, nie do końca chyba wykorzystany przez kino talent komediowy). Ale epizodyczne występy gwiazd pierwowzoru ocierają się już o żenadę. Niestety: wyskakujący z głupia frant Murray albo Aykroyd wydają się wciśnięci tu na siłę, jakby za karę. I właśnie oni obnażają prawdziwy kłopot z nowymi "Ghostbusters": to powinien być sequel, a nie reboot.


Pal licho nieudanego przeciwnika bohaterek. Pal licho fakt, że film grzęźnie gdzieś w połowie, gubiąc się w nagle nieśmiesznych gagach i meandrującej intrydze. Pal licho przeładowany atrakcjami finał. Podczas oglądania tych "Pogromców duchów" najbardziej przeszkadza szamotanina Feiga, szukającego kompromisu między oddaniem hołdu oryginałowi a wymyśleniem tematu na nowo. Ikoniczny status pierwowzoru jest zbyt potężny, byśmy mogli tak po prostu kupić Murraya w roli demistyfikatora zjawisk paranormalnych albo dali wiarę scenom, w których bohaterki głowią się nad projektem swojego logo, bo skąd niby miałyby znać jeden z najsłynniejszych znaków towarowych w historii kina: przekreślonego na czerwono białego duszka. A przecież gdyby zrobiono z tych Pogromczyń faktyczne duchowe następczynie Petera Venkmana i spółki, nie byłoby problemu. Bo niestety, oryginalne filmy Ivana Reitmana - a także "Agentka" czy "Gorący towar" - były po prostu lepsze. Co nie zmienia faktu, że znajdziemy tu naprawdę sporo pozytywów: sprawnie zainscenizowane sceny horrorowe, dobry pomysł na fluorescencyjno-psychodeliczny dizajn duchów, równe tempo, garść udanych żartów i - przede wszystkim - czwórkę fajnych, "iskrzących" ze sobą nawzajem bohaterek. Ja bym jednak trzymał się tego.

Moja ocena:
6
Jakub Popielecki
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje