Recenzja filmu
Romance: Impossible
Małą Moskwą tytułuje się w dziele Waldemara Krzystka Legnicę, w której przez prawie cały okres trwania PRL-u stacjonował batalion wojsk sowieckich. W szczytowym momencie niemal połowę mieszkańców miasteczka stanowili Rosjanie. Fabuła filmu rozgrywa się w dwóch planach czasowych: pierwszy z nich to rok 1968, na chwilę przed interwencją wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji; drugi to lata 90., zatrute fałszywym oglądem na wydarzenia z przeszłości.
Łącznikiem pomiędzy oboma światami jest Jura (Uljanow) – "ten trzeci", którego po seansie szkoda chyba najbardziej. Dawno temu przybył do Polski wraz z piękną żoną Wierą (zjawiskowa Chodczenkowa), by pilnować porządku w najweselszym baraku w całym obozie socjalistycznym. Jaka szkoda, że podczas gdy inni się bawili, on stawał się niewinną ofiarą cudzej namiętności. Wiera zakochała się bowiem w polskim oficerze (bezbarwny Żurek), który miał coś, czego brakowało Jurze – namiętność i erekcję. Brzemienny w skutki romans mógłby pewnie zakończyć się happy endem, ale cóż – byłby to wówczas za melodramat!
Powracający po ośmiu latach na łono kina Krzystek wie, jak przedstawić tę historię, by tabun pań w średnim wieku mógł uronić łezkę. Nie rości sobie przy tym artystycznych pretensji i nie ukrywa, że jego "Mała Moskwa" to czyste kino gatunkowe. Tym bardziej więc nie wiadomo, dlaczego dokłada do filmu wątek córki Wiery – tryskającej jadem bizneswoman, która przyjeżdża do Legnicy tylko po to, aby zgłosić listę żalów pod adresem rodzicielki. Skoro reżyser tak bardzo pragnął względnie współczesnej perspektywy, mógł, korzystając z niej, zająć się stosunkiem Polaków do Rosjan i na odwrót. Nadzieje okazują się jednak płonne – zupełnie jak gdybyśmy czekali na to, iż w dziełach Tarkowskiego pojawi się sprośne poczucie humoru albo Uwe Boll zrobi dobry film.
Obiecywałem sobie, że nie pójdę za dziennikarskim stadem i nie wspomnę w recenzji o gdyńskich kontrowersjach. Trudno, już czuję, jak wyrastają mi poroże i kopyta. "Mała Moskwa" nie była najlepszym obrazem zakończonego przed dwoma miesiącami festiwalu, ale stanowi przykład udanego kina środka, czyli tego, czego tak cholernie brakuje w naszym kraju. Przestańcie się już wydzierać, bo widzów i tak to nie interesuje. Choć raz będzie się można wzruszyć bez wspomagania hollywoodzkich specyfików.
Łącznikiem pomiędzy oboma światami jest Jura (Uljanow) – "ten trzeci", którego po seansie szkoda chyba najbardziej. Dawno temu przybył do Polski wraz z piękną żoną Wierą (zjawiskowa Chodczenkowa), by pilnować porządku w najweselszym baraku w całym obozie socjalistycznym. Jaka szkoda, że podczas gdy inni się bawili, on stawał się niewinną ofiarą cudzej namiętności. Wiera zakochała się bowiem w polskim oficerze (bezbarwny Żurek), który miał coś, czego brakowało Jurze – namiętność i erekcję. Brzemienny w skutki romans mógłby pewnie zakończyć się happy endem, ale cóż – byłby to wówczas za melodramat!
Powracający po ośmiu latach na łono kina Krzystek wie, jak przedstawić tę historię, by tabun pań w średnim wieku mógł uronić łezkę. Nie rości sobie przy tym artystycznych pretensji i nie ukrywa, że jego "Mała Moskwa" to czyste kino gatunkowe. Tym bardziej więc nie wiadomo, dlaczego dokłada do filmu wątek córki Wiery – tryskającej jadem bizneswoman, która przyjeżdża do Legnicy tylko po to, aby zgłosić listę żalów pod adresem rodzicielki. Skoro reżyser tak bardzo pragnął względnie współczesnej perspektywy, mógł, korzystając z niej, zająć się stosunkiem Polaków do Rosjan i na odwrót. Nadzieje okazują się jednak płonne – zupełnie jak gdybyśmy czekali na to, iż w dziełach Tarkowskiego pojawi się sprośne poczucie humoru albo Uwe Boll zrobi dobry film.
Obiecywałem sobie, że nie pójdę za dziennikarskim stadem i nie wspomnę w recenzji o gdyńskich kontrowersjach. Trudno, już czuję, jak wyrastają mi poroże i kopyta. "Mała Moskwa" nie była najlepszym obrazem zakończonego przed dwoma miesiącami festiwalu, ale stanowi przykład udanego kina środka, czyli tego, czego tak cholernie brakuje w naszym kraju. Przestańcie się już wydzierać, bo widzów i tak to nie interesuje. Choć raz będzie się można wzruszyć bez wspomagania hollywoodzkich specyfików.
Moja ocena:
7
Udostępnij: