Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Rzeźba w lodzie, rzeźba w...

Nikt nie da ci tyle, ile Hollywood obieca. W "Mortal Kombat" – najnowszej adaptacji kultowej serii gier wideo – taką obietnicę reżyser Simon McQuoid składa już w prologu. Rozegrana w scenerii feudalnej Japonii scena rozpada się na okruchy życia panteisty Hanzo Hasashiego (Hiroyuki Sanada) oraz jego pokornej rodziny. Górskie strumyki, strzeliste sosny, malarskie kadry i zakradające się do raju zło w postaci armii ninja pod wodzą Bi-Hana (Joe Taslim). Cisza i wrzask, zimno i ciepło, podskórne napięcie i nagła erupcja przemocy. Wkrótce przybysz z niedalekich Chin zamieni żonę i synka Hasashiego w lodowe figurki z przeceny, zaś ich ojca-żałobnika ześle do piekielnych czeluści. To jednak niewielka zbrodnia w porównaniu do beztroski, z jaką twórcy będą masakrować materiał źródłowy. Miał być list miłosny do fanów i zaproszenie na festyn dla nowicjuszów. Wyszedł koszmarek, który można zilustrować dowolną piosenką Beaty Kozidrak. Na przykład: "Kiedy się stanę plamą na ścianieAlbo: "Zaskoczył mnie świat – świat twoich wad". 

Kilkaset lat później Bi-Han stanie się Sub-Zero, potężnym kriomantą na usługach czarnoksiężnika Shang Tsunga, z kolei Hasashi – zamarynowanym w piekle i wypatrującym zemsty Scorpionem (obaj też, pewnie z nudów, nauczą się angielskiego). Ale jeśli myślicie, że ten angażujący emocjonalnie pojedynek będzie jakąś fabularną osią, to cóż – może jednak wyłączcie myślenie i włączcie tv. W świat Mortal Kombat wkraczamy bowiem razem z niejakim Cole'em Youngiem (Lewis Tan) – marnym zawodnikiem MMA, którego specjalnym ciosem jest Potęga Rodziny oraz porte parole widza, któremu, jak sugerują twórcy, intelektualne możliwości nie pozwalają zrozumieć opowieści o międzywymiarowym turnieju sztuk walki. I tak, Cole będzie spotykał na swojej drodze kolejnych fajterów – od dziarskiej komandoski Sonyi (Jessica McNamee) i jej partnera Jaxa (Mehcad Brooks) przez wygadanego najemnika Kano (Josh Lawson) po nierozłączny duet mnichów z Shaolin (Max Huang i Ludi Lin w rolach Kung Lao oraz Liu Kanga wyglądają jak cosplayowe marzenie). Zaś twórcy, szatkując z beznamiętnością rzeźnika kolejne wątki, będą dowodzić swojej miłości do gier. Jako osoba zakochana w serii od berbecia, wybaczająca każdy upadek i podekscytowana każdym wzlotem, zapewniam Was – to blef. 




Przejażdżka na barkach drewnianego protagonisty to oczywiście tylko pierwsza z wątpliwych atrakcji. Kolejną jest przedziwna tonacja, w której brakuje choćby śladu ironii. Nakręcona w 1995 roku przez Paula W.S. Andersona adaptacja była kiczowata, ale samoświadoma – w tym podwójnym kodzie doskonale odnajdywała się zarówno charyzmatyczna obsada, jak i scenarzyści w luźnych portkach. Nowy "Mortal Kombat" przypomina raczej sequel tamtego filmu, czyli niesławną "Anihilację" – fascynującą metaopowieść o przecenach w ciucholandzie, kryzysie branży styropianowej oraz dwukrotnie wyższym budżecie zdefraudowanym na Kajmanach. I choć na planie zjawili się mistrzowie rozmaitych sztuk walki, to przecież na coś trzeba taką poważną-niepoważną historię polepić i nie jest to dobre słowo. W rezultacie, ironię możemy sobie narysować, zaś niedoświadczeni aktorzy pocą się nad durnowatym tekstem – pomijając kompetentnego w aktorstwie dramatycznym Sanadę oraz fantastycznego Lawsona w roli Kano, którego vis comica momentami rozsadza ekran. Na przekór zdrowemu rozsądkowi i w zgodzie ze stylem "Anihilacji", twórcy mylą zresztą scenariusz ze scenografią i z większości ciekawych postaci czynią albo statystów, albo mięso armatnie (w przypadku księcia Goro, Reptile'a i Mileeny graniczy to z absurdem, biorąc pod uwagę ich znaczenie dla całego uniwersum). A jednocześnie otwierają furtkę do "zaskakujących" powrotów w sequelach. Smierć bez znaczenia to życie bez celu – nie powiedział nigdy nikt. 

Otwierający film pojedynek Bi-Hana z Hasashim uwodzi dłuższymi ujęciami, ciekawą choreografią oraz emocjonalną intensywnością. Poprzedzający go japońsko-chiński small talk działa niczym przedmowa do opowieści napisanej uniwersalnym językiem przemocy. Niestety, scen o podobnej wadze jest tutaj tyle co bezoki kot napłakał. Świetny operator Germain McMicking ("Detektyw", "Tajemnice Laketop") dwoi się i troi, by wypuścić trochę powietrza do ciasnego, składającego się zaledwie z kilku lokacji, świata. Z kolei montażyści traktują CV większości aktorów kina kopanego jak czcze przechwałki, więc dla pewności zmieniają plany i tną ujęcia co dwie sekundy. Sprawia to, że ciosom brakuje impetu, atletyczne ciała nie mówią nic o bólu, a krwawe fatalities są jedyną rękojmią kategorii wiekowej R. Z dużej chmury mały deszcz.   

   

Jeśli zerknęliście już na ocenę, coś Wam pewnie nie gra. I cóż mogę powiedzieć – mnie również. Choć seans "Mortal Kombat" był wyjątkowo bolesnym doświadczeniem, film oglądałem z rosnącą ekscytacją – choćby dlatego że przypomina spotkanie z paczką dobrych znajomych. Kano jest bezlitosnym komikiem, ciosy specjalne są jak czerwone misie Haribo w misce z brukselką, a głębsze nawiązania do historii cyklu nie sprawiają wrażenia koniecznej daniny. Film McQuoida jest kiepską adaptacją gry, ale niezłą adaptacją jej trybu versus, czyli historii o "Mortalu" i dwóch gościach na kanapie. Jak w scenie, w której sfrustrowany Kano łapie się na jeden, powtarzany do znudzenia cios Liu Kanga. Ktoż z nas, poza Cole Youngiem, tego nie doświadczył?

Moja ocena:
5
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje