Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję
Świat oglądany z drona traci na wartości. I nie chodzi wyłącznie o jego złowieszczą "płaskość" czy abstrakcyjność, ale o utratę perspektywy moralnej – nie ma tu ludzi, są tylko obiekty. Oko globalnego nadzorcy sprawnie lokalizuje wrogie ciała, śledzi, a jeśli trzeba – wymazuje z powierzchni ziemi. Dronowe obrazy były wizualnym znakiem rozpoznawczym pierwszego "Sicario", korespondując z podstawowym filmowym pytaniem: czy da się walczyć ze złem samemu nie stając się bestią? Reżyseria Denisa Villeneuve'a dodawała prostemu w gruncie rzeczy scenariuszowi Taylora Sheridana mrocznej, kubrickowskiej gęstości oraz odpowiedniego ciężaru moralnego. W świecie winnych i uwikłanych protagonistka Emily Blunt zachowywała naiwną czystość – zmaskulinizowanej zabawie w wojnę przeciwstawiała rozsądek, uniwersalny fundament praw człowieka oraz zwyczajną niezgodę na cierpienie.


W "Soldado" perspektywy dronowej mamy nawet więcej. W scenie otwierającej film reflektory helikopterów wyłapują z mroku pojedyncze figurki nielegalnych imigrantów na granicy meksykańsko-amerykańskiej. Jeden z mężczyzn, otoczony kordonem mundurowych, wysadza się w powietrze z okrzykiem "Allahu akbar!W USA grupa zamachowców-samobójców detonuje bomby w supermarkecie, a twórcy spoglądają na ten akt terroru w sposób tak dosłowny i pozbawiony głębszego fabularnego uzasadnienia, że w Stanach ściągnęli na siebie oskarżenia o łamanie tabu i uprawianie kina eksploatacji. Rzeczywiście, brutalna przemoc nie ma w "Sicariohamulców – oblepia świat krwawym kożuchem, organizuje praktyki oficjalne i przestępcze, przesącza się nawet do języka mówionego. Jej wiodącą figurą jest agent federalny Matt Graver (Josh Brolin), człowiek od brudnej roboty i zacierania śladów po zagranicznych interwencjach Waszyngtonu. W Afryce z uśmiechem na ustach torturuje mężczyznę podejrzanego o przerzucanie na Zachód terrorystów ISIS. Szczękę ma po amerykańsku wydatną i kwadratową, mocną niczym gospodarka USA w dawnych czasach nieograniczonego prosperity. Ta gęba zmiażdży i przeżuje wszystko i wszystkich, bo prawa śmiertelników są dla niej jak miękka glina. Nagina rzeczywistość pod własne cele, w myśl zasady, którą cyniczny Graver wyłożył w jednym prostym zdaniu: "Because I'm special". 




W "Sicario" Villeneuve'a etyczną przeciwwagą dla Gravera była Kate Macer, w "Soldado" Stefano Sollimy podobnej przeciwwagi brak. Atmosferę filmu kształtuje odór przetrawionej whiskey, viagra, twardy zarost i po męsku szorstkie relacje. Benicio del Toro powraca jako Alejandro, żeby zabijać z zimną krwią i mruczeć pod nosem litanię zemsty. Na polecenie Gravera ma wywołać wojnę między meksykańskimi kartelami – uprowadzić Isabel, córkę narkotykowego bossa Carlosa Reyesa, a następnie zrzucić winę na bratnią grupę przestępczą. Alejandrem kieruje prywatna wendeta – co wiemy z pierwszego filmu, rządem USA podobnie: chodzi o zemstę na kartelu za organizowanie przerzutu islamskich terrorystów. Grupa operacyjna otrzymuje pełne błogosławieństwo sekretarza obrony, co umożliwia swobodne naginanie prawa i prowadzenie de facto wojny hybrydowej, oczywiście przy zachowaniu maksimum dyskrecji. I kiedy bohaterowie tak porywają i zabijają z zimną krwią obywateli Meksyku, my w równoległych ciągach śledzimy historię zdecydowanie bliższą aktualnym amerykańskim debatom politycznym. W przygranicznym McAllen w Teksasie nastoletni Miguel opowiada matce, że idzie do szkoły, a w rzeczywistości jedzie z kuzynem robić dla kartelu. Pracuje jako przewodnik imigrantów w drodze przez granicę, codziennie ryzykuje życiem, uczy się podstawowej reguły podziemnej ekonomii – pracuj krótko, lecz z bardzo dużym zyskiem. Świat mężczyzn z "Soldado" trawi permanentny kryzys wartości, ich rozbujane testosteronem ego jest nieustannie miażdżone brutalnym rachunkiem wpływów i strat. Męskie ciała posiadają władzę ledwie iluzoryczną – mają broń i własne pięści, ale bez zgody kompleksu militarno-przemysłowego nie zrobią nawet kroku.

 

Nie widzę nic złego w fakcie, że Sollima tka na takiej męskocentrycznej kanwie prawie cały film. Problem leży raczej w proporcjach, w braku jakiegokolwiek dialogu z tą "szorstką" perspektywą, próby jej krytycznego zdyskontowania czy dodania jakiegoś kontrapunktu. Balonik testosteronu nie pęka, mało tego – rośnie dalej, kulminując w ultrabrutalnym finale, pozbawionym niestety ostrza mocniejszego niż zwyczajne zaskoczenie. Modele męskości są tutaj opatrzone, korzeniami sięgają westernów Johna Forda na czele z kultowymi "Poszukiwaczami" – Alejandro odnajduje w relacji z porwaną Isabel namiastkę utraconego ojcostwa, jego serce mięknie, żądza mordu przestawia się na tryb karmienia i otaczania bezpieczeństwem. Tak jakby jedyną szansą na spacyfikowanie męskiej brutalności było posiadanie dziecka – wizja tyleż konserwatywna, co zwyczajnie nieprawdziwa. Poza tym wszystkim "Soldado" jest dziełem zupełnie sprawnym – w kwestii rzemiosła Sollima czerpie z dorobku swojego poprzednika, uderzając na przemian w tony podniosłe i fatalistyczne, budując atmosferę odpowiednio gęstą i mroczną, grając napięciem typowym dla ciężkiego kina sensacyjnego. Mamy nawet parę rozwiązań zgoła identycznych jak u Villeneuve'a, choćby długą, naszpikowaną pirotechniką i kręconą z kilku perspektyw scenę przejazdu konwoju wojskowego przez meksykańską granicę. 

Brakuje natomiast czegoś, co nazwałbym "aurą" albo "duchem" pierwszego "Sicario" – przewiercającego na wskroś poczucia trwogi, wrażenia, że oto nadszedł nieodwracalny kryzys egzystencji i cały sens dotychczasowych stosunków międzyludzkich za chwilę zostanie po wsze czasy utracony. Dla wielu było to ostatecznym dowodem na pretensjonalność filmowej polityki Villeneuve'a, dla mnie – jej podstawową siłą. Z tego powodu w "Soldado" trudno mi zobaczyć godnego następcę filmu z 2015 roku, dostrzegam za to próbę transformacji uszlachetnionego gatunku w typową gatunkową franczyzę – dobre kino akcji z mocnymi męskimi bohaterami. Coś, co ogląda się z przyjemnością, ale już za chwilę niewiele się z tego pamięta. I pod tym względem film Sollimy ma niestety wiele wspólnego z własnym kiczowatym plakatem. Jest na nim coś na kształt tatuażu z czaszką i różami – fajnie taki wygląda na ramieniu, dodaje animuszu, wskazuje na wysokie stężenie testosteronu i męskie zainteresowania. Tyle że w wielkomiejskiej kawiarni wszyscy goście już taki mają. A nasze szanse na zwycięstwo w samczych zawodach właśnie poleciały na łeb na szyję.

Moja ocena:
6
Marcin Stachowicz
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje