Recenzja filmu
Starcze dowcipasy
Czy Robert de Niro to wciąż człowiek kina, czy już tylko koń pociągowy, który znanym nazwiskiem podkręca hajp na kiepskie produkcje? Dlaczego wielki aktor – jak głosi jeden z polskich nagłówków prasowych – tak straszliwie chałturzy i czy robi to wyłącznie dla kasy? Przecież ma na koncie dwa Oscary, inwestuje w nieruchomości, szanuje go i kocha nie tylko branża deweloperska, ale też publiczność filmowa na całym świecie! Poza tym – o jakim "podkręcaniu hajpu" tu mówimy, skoro "Wojna z dziadkiem" to familijna ramotka, o którą nikt się nie upominał i na którą nikt nie czekał? Warto inwestować własny seniorski bagaż w coś, co obróci się w pył po kilku dniach wyświetlania?
Są to oczywiście pytania, na które nigdy nie uzyskamy odpowiedzi, bo nasz nestor nie przepada za wywiadami i w ogóle mało gada. Moim zdaniem najbliższa prawdy jest taka oto hipoteza: de Niro najzwyczajniej w świecie lubi się wydurniać w miłym towarzystwie znajomych. A skoro jeszcze mu za to płacą, decyzja jest prosta – brać i grać. No i gra, gra ile wlezie, dając się prać po mordzie, skacząc na trampolinie, nosząc luźne gatki i szybkie czapki jak Steve Buscemi w słynnym memie How do you do, fellow kids? Jako dziadek Ed, emerytowany budowlaniec, de Niro najpierw nie potrafi sobie poradzić z kasą samoobsługową w markecie, a następnie – zamiast przyjąć pomocną dłoń – wdaje się w absurdalną bójkę z ochroniarzem. Z kontuzjowaną nogą, przegrany i upokorzony, idzie na bardzo "niemęski" układ z własną córką (Uma Thurman): zamieszka przy rodzinie, w dawnym pokoju nastoletniego wnuka Petera (Oakes Fegley). Na własnych zasadach, jasne, ale jednak – pod cudzym okiem.
Tym samym droga do kolejnego absurdu stoi otworem: w produkcji familijnej, na samym wstępie, kilkunastoletni chłopak zostaje potraktowany niczym dopust boży i, bez żadnej rodzinnej narady czy choćby kurtuazyjnego pytania o zdanie, wyeksmitowany prosto na strych. Starzy z dnia na dzień zgarniają wszystkie jego rzeczy i przenoszą je do siedliska nietoperzy, myszy i pająków. Za tę zniewagę dostaje się oczywiście dziadkowi – chłopak wypowiada mu wojnę. A wojna – zgodnie z odwieczną logiką farsy – polega na płataniu brutalnych figli z użyciem kleju, wkrętarki, pianki do uszczelniania, a nawet – żywego węża. Ed, początkowo stoicko opanowany, skupiony na melancholijnym wspominaniu zmarłej małżonki, w końcu daje się złapać na ten pranksterski haczyk. Dostajemy więc niekwestionowany kanon: drużyna "dziadków" – złożona z de Niro i jego ziomów: Christophera Walkena, Jane Seymour i Cheecha Marina – staje w szranki z bandą nieokrzesanych nerdów. Są tutaj także motywy tak "uniwersalnie śmieszne", jak: konflikt teścia z zięciem (o jego korporacyjną pracę), sojusz dziadka z najmłodszą wnusią, oddaną fanką Bożego Narodzenia, wszelkie odmiany emeryckiej jurności oraz szkolnych dowcipasów o kupach i rzygach. Miejsce dla nastolatki po kryjomu – o zgrozo! – obściskującej się z chłopakiem też się znajdzie. Wszystko jak trzeba.
Zaśmiejecie się pewnie kilka razy – bo tak wypada, bo konwencja, no i ci świetni aktorzy, muszą mieć do siebie dystans, skoro idą na taką poniewierkę. Morały także są bez zarzutu: pamiętaj, aby na stare lata pielęgnować ducha walki i w ogóle być trochę anarchistą; wojna, ta prawdziwa, ale domowa również, to zawsze zło, które sprowadza cierpienie na "cywilów"; rodzina to kompromisy, na które być może nie jesteśmy gotowi, ale które w dłuższej perspektywie zawsze przynoszą korzyści. "Amerykanizm" na najwyższym poziomie, nieświadomy własnej kuriozalności i oklepania. Marnej jakości żarty szybko przechodzą w sentymentalizm z piekła rodem – wszelkiej maści ckliwe przypowiastki o niegasnącej miłości, symbolizowanej przez fotografie Eda i żony poukrywane w kominkach budowanych przed laty domów. Jeśli teść z zięciem drą koty, to w istocie chodzi tutaj o długość penisa (sceny z opadającym ręcznikiem są tutaj dwie i o dwie za dużo). Jeśli matka spiera się z córką, to oczywiście o zachowanie dziewczęcej czystości. Tanie męskie dowcipy i „cnoty niewieście” – tak można po krótce skwitować ten film. Być może w innej rzeczywistości, 30 lat temu na VHS-ach, bylibyśmy taką amerykańską familiadą zachwyceni. Dzisiaj – i to nie przez wzgląd na temat i obsadę, lecz anachroniczny scenariusz – jest to po prostu zwykłe "dziaderstwoBo przecież de Niro może się bawić dronem i tabletem, ale w swojej prywatnej piaskownicy. A nasza strata czasu wcale nie musi być jego zyskiem.
Są to oczywiście pytania, na które nigdy nie uzyskamy odpowiedzi, bo nasz nestor nie przepada za wywiadami i w ogóle mało gada. Moim zdaniem najbliższa prawdy jest taka oto hipoteza: de Niro najzwyczajniej w świecie lubi się wydurniać w miłym towarzystwie znajomych. A skoro jeszcze mu za to płacą, decyzja jest prosta – brać i grać. No i gra, gra ile wlezie, dając się prać po mordzie, skacząc na trampolinie, nosząc luźne gatki i szybkie czapki jak Steve Buscemi w słynnym memie How do you do, fellow kids? Jako dziadek Ed, emerytowany budowlaniec, de Niro najpierw nie potrafi sobie poradzić z kasą samoobsługową w markecie, a następnie – zamiast przyjąć pomocną dłoń – wdaje się w absurdalną bójkę z ochroniarzem. Z kontuzjowaną nogą, przegrany i upokorzony, idzie na bardzo "niemęski" układ z własną córką (Uma Thurman): zamieszka przy rodzinie, w dawnym pokoju nastoletniego wnuka Petera (Oakes Fegley). Na własnych zasadach, jasne, ale jednak – pod cudzym okiem.
Tym samym droga do kolejnego absurdu stoi otworem: w produkcji familijnej, na samym wstępie, kilkunastoletni chłopak zostaje potraktowany niczym dopust boży i, bez żadnej rodzinnej narady czy choćby kurtuazyjnego pytania o zdanie, wyeksmitowany prosto na strych. Starzy z dnia na dzień zgarniają wszystkie jego rzeczy i przenoszą je do siedliska nietoperzy, myszy i pająków. Za tę zniewagę dostaje się oczywiście dziadkowi – chłopak wypowiada mu wojnę. A wojna – zgodnie z odwieczną logiką farsy – polega na płataniu brutalnych figli z użyciem kleju, wkrętarki, pianki do uszczelniania, a nawet – żywego węża. Ed, początkowo stoicko opanowany, skupiony na melancholijnym wspominaniu zmarłej małżonki, w końcu daje się złapać na ten pranksterski haczyk. Dostajemy więc niekwestionowany kanon: drużyna "dziadków" – złożona z de Niro i jego ziomów: Christophera Walkena, Jane Seymour i Cheecha Marina – staje w szranki z bandą nieokrzesanych nerdów. Są tutaj także motywy tak "uniwersalnie śmieszne", jak: konflikt teścia z zięciem (o jego korporacyjną pracę), sojusz dziadka z najmłodszą wnusią, oddaną fanką Bożego Narodzenia, wszelkie odmiany emeryckiej jurności oraz szkolnych dowcipasów o kupach i rzygach. Miejsce dla nastolatki po kryjomu – o zgrozo! – obściskującej się z chłopakiem też się znajdzie. Wszystko jak trzeba.
Zaśmiejecie się pewnie kilka razy – bo tak wypada, bo konwencja, no i ci świetni aktorzy, muszą mieć do siebie dystans, skoro idą na taką poniewierkę. Morały także są bez zarzutu: pamiętaj, aby na stare lata pielęgnować ducha walki i w ogóle być trochę anarchistą; wojna, ta prawdziwa, ale domowa również, to zawsze zło, które sprowadza cierpienie na "cywilów"; rodzina to kompromisy, na które być może nie jesteśmy gotowi, ale które w dłuższej perspektywie zawsze przynoszą korzyści. "Amerykanizm" na najwyższym poziomie, nieświadomy własnej kuriozalności i oklepania. Marnej jakości żarty szybko przechodzą w sentymentalizm z piekła rodem – wszelkiej maści ckliwe przypowiastki o niegasnącej miłości, symbolizowanej przez fotografie Eda i żony poukrywane w kominkach budowanych przed laty domów. Jeśli teść z zięciem drą koty, to w istocie chodzi tutaj o długość penisa (sceny z opadającym ręcznikiem są tutaj dwie i o dwie za dużo). Jeśli matka spiera się z córką, to oczywiście o zachowanie dziewczęcej czystości. Tanie męskie dowcipy i „cnoty niewieście” – tak można po krótce skwitować ten film. Być może w innej rzeczywistości, 30 lat temu na VHS-ach, bylibyśmy taką amerykańską familiadą zachwyceni. Dzisiaj – i to nie przez wzgląd na temat i obsadę, lecz anachroniczny scenariusz – jest to po prostu zwykłe "dziaderstwoBo przecież de Niro może się bawić dronem i tabletem, ale w swojej prywatnej piaskownicy. A nasza strata czasu wcale nie musi być jego zyskiem.
Moja ocena:
3
Udostępnij: