Recenzja filmu
Nienasycony
Matka natura obdarowała mężczyzn dwoma ważnymi organami: sercem i penisem. Niektórym jednak podarowała krwi tylko na tyle, by mogła zasilać jeden z tych organów, wiadomo który.
Wydaje się, że takim facetem właśnie jest Brandon, bohater "Wstydu", najnowszego filmu Steve'a McQueena. Filmu, który jest reklamowany jako opowieść o seksoholiku, jednak jeśli bohater jest już od czegoś uzależniony, to jest to pornografia. Dzięki niej Brandon w ogóle nie potrzebuje kontaktu z ludźmi, swoje potrzeby załatwia w samotności. Mieszka sam, w bezosobowym mieszkaniu w wielkim apartamentowcu tak bardzo anonimowego miasta, jakim jest Nowy Jork.
Wybór miasta nie jest przypadkowy. Gdy Carey Mulligan śpiewa na początku filmu w swojej bardzo przejmującej interpretacji piosenkę New York, New York, Franka Sinatry, bohater wzrusza się. Tekst jest w końcu o mieście, które nigdy nie śpi. W którym życie funkcjonuje na pełnych obrotach, jednak w rzeczywistości funkcjonuje słabo. Po występie Brandon ociera łzę, jego szef zauważa, że się wzruszył, a on sam idzie zamówić drinki. Ucieka.
Bo "Wstyd" to film o odczuwaniu, a właściwie jego braku. Brandon, podobnie jak pozostali bohaterowie, zdaje się robić wszystko, żeby nie odczuwać. Uciec od konfrontacji z uczuciami, zmienić się w mechaniczne twory, zamienić się w zombie, umrzeć. Ale nie fizycznie. Umrzeć wewnętrznie, przestając zupełnie odczuwać. To problem współczesnego społeczeństwa, ludzi takich jak Brandon, którzy żyją w dużych miastach - nic nie znaczących jednostek. Brandon jest introwertykiem, skrajnym samotnikiem. Człowiekiem, który żyje w swoim samotnym, pustym świecie, według określonych przez siebie samego reguł. Kilka razy dziennie się onanizuje, czasami skorzysta z usług prostytutki, czasami wyrwie kogoś w knajpie. Powtarza ciągle, że miłość, zaangażowanie, bliskość to nuda.
"Wstyd" jest filmem bolesnym. Jest także filmem otrzeźwiającym, przynajmniej na chwilę. Oglądając go w duchu modlimy się, żeby nie skończyć tak jak Brandon. Z kina wychodzimy zdewastowani. Skrajnie smutni i zdołowani, ale bogatsi o pewne doświadczenia. Jakie? Każdy musi sobie sam na to odpowiedzieć i każdy sam musi wyciągnąć lekcję z tego, co tak doskonale prezentuje nam McQueen. Rytm filmu, każda scena, każde ujęcie jest po coś. Nic tam nie jest przypadkowe. Reżyser doskonale stopniuje emocje, budując napięcie w tym kameralnym i z pozoru spokojnym filmie. McQueen pozwala nam poczuć się jak bohater. Poczuć to jego wewnętrzne napięcie i pokazuje, dlaczego to robi. Dlaczego musi sobie ulżyć w ten, a nie inny sposób. Ma do dyspozycji jedno wspaniałe narzędzie - Michaela Fassbendera. Nie bez znaczenia dla całości odbioru jest także wspaniała i gorzka muzyka Harry'ego Escotta.
"Wstyd" nie jest o seksie, a Brandon nie jest typem faceta, o którym pisałem w pierwszym akapicie. "Wstyd" jest o samotności, bólu, bezsilności, cierpieniu, a bohater jest zagubiony i nieszczęśliwy. McQueen nie patyczkuje się z nami, serwując chłodną analizę współczesnego świata. Najbardziej gorzką dlatego, że cholernie prawdziwą.
Wydaje się, że takim facetem właśnie jest Brandon, bohater "Wstydu", najnowszego filmu Steve'a McQueena. Filmu, który jest reklamowany jako opowieść o seksoholiku, jednak jeśli bohater jest już od czegoś uzależniony, to jest to pornografia. Dzięki niej Brandon w ogóle nie potrzebuje kontaktu z ludźmi, swoje potrzeby załatwia w samotności. Mieszka sam, w bezosobowym mieszkaniu w wielkim apartamentowcu tak bardzo anonimowego miasta, jakim jest Nowy Jork.
Wybór miasta nie jest przypadkowy. Gdy Carey Mulligan śpiewa na początku filmu w swojej bardzo przejmującej interpretacji piosenkę New York, New York, Franka Sinatry, bohater wzrusza się. Tekst jest w końcu o mieście, które nigdy nie śpi. W którym życie funkcjonuje na pełnych obrotach, jednak w rzeczywistości funkcjonuje słabo. Po występie Brandon ociera łzę, jego szef zauważa, że się wzruszył, a on sam idzie zamówić drinki. Ucieka.
Bo "Wstyd" to film o odczuwaniu, a właściwie jego braku. Brandon, podobnie jak pozostali bohaterowie, zdaje się robić wszystko, żeby nie odczuwać. Uciec od konfrontacji z uczuciami, zmienić się w mechaniczne twory, zamienić się w zombie, umrzeć. Ale nie fizycznie. Umrzeć wewnętrznie, przestając zupełnie odczuwać. To problem współczesnego społeczeństwa, ludzi takich jak Brandon, którzy żyją w dużych miastach - nic nie znaczących jednostek. Brandon jest introwertykiem, skrajnym samotnikiem. Człowiekiem, który żyje w swoim samotnym, pustym świecie, według określonych przez siebie samego reguł. Kilka razy dziennie się onanizuje, czasami skorzysta z usług prostytutki, czasami wyrwie kogoś w knajpie. Powtarza ciągle, że miłość, zaangażowanie, bliskość to nuda.
"Wstyd" jest filmem bolesnym. Jest także filmem otrzeźwiającym, przynajmniej na chwilę. Oglądając go w duchu modlimy się, żeby nie skończyć tak jak Brandon. Z kina wychodzimy zdewastowani. Skrajnie smutni i zdołowani, ale bogatsi o pewne doświadczenia. Jakie? Każdy musi sobie sam na to odpowiedzieć i każdy sam musi wyciągnąć lekcję z tego, co tak doskonale prezentuje nam McQueen. Rytm filmu, każda scena, każde ujęcie jest po coś. Nic tam nie jest przypadkowe. Reżyser doskonale stopniuje emocje, budując napięcie w tym kameralnym i z pozoru spokojnym filmie. McQueen pozwala nam poczuć się jak bohater. Poczuć to jego wewnętrzne napięcie i pokazuje, dlaczego to robi. Dlaczego musi sobie ulżyć w ten, a nie inny sposób. Ma do dyspozycji jedno wspaniałe narzędzie - Michaela Fassbendera. Nie bez znaczenia dla całości odbioru jest także wspaniała i gorzka muzyka Harry'ego Escotta.
"Wstyd" nie jest o seksie, a Brandon nie jest typem faceta, o którym pisałem w pierwszym akapicie. "Wstyd" jest o samotności, bólu, bezsilności, cierpieniu, a bohater jest zagubiony i nieszczęśliwy. McQueen nie patyczkuje się z nami, serwując chłodną analizę współczesnego świata. Najbardziej gorzką dlatego, że cholernie prawdziwą.
Udostępnij: