Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Objawienie pod piracką banderą

Przełożenie mangi, tudzież anime na filmy z aktorami nie należy do najłatwiejszych zadań. Sztukę tę do perfekcji opanowali oczywiście Japończycy. Tamtejsze media wypełnione są aktorskimi wersjami największych kreskówkowych szlagierów. Ba, lokalne teatry prześcigają się w prezentowaniu musicalowych przygód bohaterów "Bleacha", "Demon Slayera", a nawet "Czarodziejki z KsiężycaProdukcje te, mimo przaśności, niskich budżetów i nieraz znikomych talentów aktorskich cieszą się niezwykłą popularnością. Niestety, nie można tego samego powiedzieć o zachodnich interpretacjach mangowych ikon. Wystarczy wspomnieć o kinowej wersji "Dragon Balla" lub netfliksowym "Death Note

Z tym większym przestrachem spoglądałam w stronę zbliżającej się wielkimi krokami ekranizacji "One PiecePatrząc na ostatnie potknięcia Netfliksa, spodziewałam się najgorszego. Nawet świadomość, że nad projektem czuwa Eiichirō Oda, nie spowodowała, że niepokój zniknął. Mniej więcej w tym samym czasie wpadłam w niekończącą się pętlę shotów przedstawiających główną obsadę. Przeżywała ona najlepszy czas w życiu mogąc opowiadać o swoich doświadczeniach z anime i szeroko pojętą popkulturą japońską. Wtedy też pierwszy raz pomyślałam, że to karkołomne przedsięwzięcie może się udać.



Przygody nierozgarniętego Luffy’ego marzącego o zostaniu Królem Piratów śledzą miliony fanów na całym świecie. "One Piece" nie bez powodu zalicza się do tzw. "Wielkiej Trójki" i jego kulturowy fenomen jest niezaprzeczalny. Pomimo ponad dwudziestu pięciu lat na karku, seria wciąż potrafi zaskakiwać i nieustannie urzeka. Nic więc dziwnego, że to właśnie ją zdecydowano się zekranizować. Nie obyło się jednak bez kompromisów.

Przełożenie na język filmowy tak monumentalnego i niejednorodnego produktu, jakim jest manga Ody, z pewnością nie należało do najprostszych. Pomimo oczywistego, pirackiego motywu przewodniego, seria wypełniona jest mnóstwem tropów czerpiących z różnych estetyk. Tymczasem polowanie na wielki skarb, samurajskie credo, zwierzoludzie a nawet j-popowe zaśpiewy (o czym przekonaliśmy się w ostatnim filmie kinowym) są ze sobą niesamowicie spójne, a odbiorcy z miejsca akceptują przedstawiony świat takim, jakim wymyślił go Oda.





Produkcja Netfliksa nad wyraz sprawnie zszywa ze sobą te wszystkie skrawki. I to do tego stopnia, że nawet slapstickowe sekwencje przyjmujemy z uśmiechem, któremu trudno przypisać zarzut zażenowania. Emocje bohaterów udzielają się nam niezależnie od tego, czy jesteśmy świadkami odklejenia Luffy’ego, czy dostajemy uderzenie prosto w serce kolejną retrospekcją próbującą uświadomić nam, dlaczego bohaterów nie złamie żadna przeszkoda i będą dążyć do zamierzonego celu, choćby mieli stracić życie. Sztuka ta nie udałaby się, gdyby nie ekipa aktorów zaangażowanych i zaznajomionych z materiałem źródłowym. Nad ich wyborem czuwał sam Oda, bacząc przy tym na to, by zespół był jak najbardziej zgodny z materiałem źródłowym. Wbrew pozorom, jedynym załogantem Going Merry o japońskim pochodzeniu jest tak naprawdę Roronoa Zoro. Grający go Mackenyu ma szansę odzyskać trochę w oczach widzów po wpadce zaliczonej w "Rycerzach Zodiaku", ale brak mu typowego dla szermierza luzu. Za dużo tu śmiertelnej powagi i traktowania wszystkiego serio.

Największe brawa niezaprzeczalnie należą się jednak Iñakiemu Godoyowi. Ten młodziutki, meksykański aktor nie ma co prawda zbyt spektakularnego dorobku filmowego, ale nie przeszkodziło mu to, by zabłysnąć w tej produkcji. Jego charyzma i urok osobisty w stu procentach oddają charakter przywódcy Słomkowych Kapeluszy. Żeby nie było, że chwalę tylko główną obsadę, to wypuszczę trochę konfetti nad głową Jeffa Warda. Spowodował on, że moja koulrofobia znów dała o sobie znać. Animowany Buggy głównie śmieszy, rzadko kiedy potrafił wywołać u mnie negatywne uczucia. Serialowy klaun to zupełnie inna historia. Przed tym Buggym uciekłabym na drugi koniec świata, byle już więcej nie zobaczyć tego upiornego uśmiechu.



Historia przedstawiona w ośmiu odcinkach dotyka zaledwie czubeczka wydarzeń opowiedzianych w materiale źródłowym. Mnóstwo tu skrótów i uproszczeń. Pewne wydarzenia zostały przyspieszone, części z nich w ogóle nie ma a inne dzieją się w zupełnie innym miejscu i czasie. Absolutnie nie rzutuje to negatywnie na odbiór całości, choć fani mogą kilka razy pokręcić nosem. Mając w perspektywie realizację kolejnych sezonów (za co trzymam kciuki) nie sposób uniknąć takich zabiegów. Siły ścierające się ze sobą na czterech oceanach muszą liczyć się z tym, że nie dla każdej z nich przewidziano słodki kawałek tortu w postaci czasu antenowego. Jak to zwykle bywa, spragnieni zgłębienia tematu sięgną po anime lub mangę a zwykłym zjadaczom chleba wystarczy to, co zobaczą na ekranach swoich odbiorników.

A obserwowane widoczki to istna galopada pomysłów. Obdarzony mocą Diabelskiego Owocu Luffy pierze tyłki Marynarce, ponury Zoro walczy o tytuł najlepszego szermierza świata, a gdzieś w tle dziadyga w psiej czapce niczym Gargamel pomstuje, jak bardzo za skórę zalazła mu załoga Słomkowych Kapeluszy. I choć część rekwizytów trąci nieco bazarem, to widok zacumowanych w porcie okrętów i całej pirackiej infrastruktury robi potężne wrażenie.  Gdzieś w tle przewija się motyw muzyczny z pierwszej czołówki  anime, a ja łapię się na tym, że pierwszy raz od dawna bindżuję netfliksową premierę.

Nie będę nawet udawać, że bawiłam się źle. Każdy drobny easter egg, oczko puszczone od twórców w stronę oglądających i energia bijąca od całej obsady sprawiają, że nie sposób oderwać oczu od ekranu. Gdzieś hen, hen daleko, za horyzontem, majaczy nie tylko obietnica tajemniczego skarbu Gol D. Rogera, ale i wizja drugiego sezonu, w którym możemy spodziewać się nie tylko nowych członków załogi, ale i jeszcze większego bitewnego rozgardiaszu.

Moja ocena serialu:
8
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje