A to ci. Dopiero znęcałem się nad krótkim i gorącym, acz nieudanym romansem Joela Schumachera ze światem komiksu, przy okazji felietonu o Człowieku-Nietoperzu (dostępnego pod adresem podanym na dole recki), a już przychodzi mi recenzować jego najnowsze dzieło „Trespass” (u nas dystrybuowanego pod niezrozumiałym przeze mnie tytułem „Anatomia strachu”, który może miałby sens, gdyby któryś z głównych bohaterów parał się pracą medyka, a tak jest po prostu średnio trafiony). Jeśli obczajając ocenę końcową obrazu wyszliście z konkluzją, że jestem do tego reżysera mocno uprzedzony, muszę Was delikatnie uszczypnąć i zaznaczyć, że nie uważam Schumachera za drugiego Uwe Bolla – w końcu spod jego klapsa wyszło kilka kultowych produkcji, takich jak „Upadek”, „Telefon”, czy „8 mm”, a bez pokładów talentu ta sztuka raczej by mu się nie udała – no, chyba, że ma diabelnego farta. Szczęścia niestety zabrakło mu jednak przy „Anatomii”, gdyż mimo zacnych chęci i zwerbowania niezłej głównej obsady (wyjątkowo odmłodzona Nic Kidman i rażąco podstarzały Nic Cage) zamiast wyrazistego i głęboko zapadającego w pamięć dreszczowca otrzymaliśmy przeciętniaka jakich wiele.
MEANWHILE IN DOLLARVILLE
Gdybyśmy mieli mierzyć jakość konkretnego thrillera jedynie poprzez podtrzymywanie uwagi widza podczas nocnego seansu, film ten miałby o wiele większą notę, niż obecnie. Moją przypadłością podczas wieczornych projekcji – a już szczególnie, jeśli za oknem panuje szaruga – jest tracenie wątku po jakichś dziesięciu minutach i odpływanie do krainy mlekiem i Spritem płynącej (nie próbujcie tego połączenia w domu, uczcie się na moich błędach). Z tego też powodu staram się obcować z kulturą we w miarę wczesnych porach, kiedy mój mózg śmiga jeszcze na najwyższych obrotach. Z drugiej jednak strony, każda produkcja, która zadziała na mnie jak kubeł zimnej kawy (fu) i nie pozwoli zasnąć, z góry zyskuje moją sympatię, bo nie lada to fabuła, jeśli działa na przysypiającego widza z siłą potrójnego Red Bulla. „Trespass” zaczyna się jak typowy dreszczowiec lat 90tych – zamożna rodzina Millerów prowadzi spokojne życie w swej ekskluzywnej rezydencji. On handluje diamentami, ona pielęgnuje domostwo, a ich nastoletnia córka, napędzana burzą hormonów, sieje dookoła spustoszenie typowe dla licealnego buntownika. Nic nie zwiastuje jednak czarnych chmur, jakie wkrótce mają nadejść. Któż, ach któż byłby na tyle nikczemny, by przeszkodzić naszym krezuskom w sielankowym podcieraniu się dolarami? To proste – wesoła kompania jegomości w rajtuzach… choć z Robin Hoodem mająca raczej niewiele wspólnego.
SIMPLY TOO SIMPLE
Przyznam szczerze, że przed połowę seansu serce łomotało mi niczym bas w gejowskim klubie techno, a ja totalnie wciągnąłem się w opowiadaną przez Gajduska historię (tak, Karl Gajdusek to scenarzysta, nie śmiać mi się tam pod nosem, hultaje!). Postacie są być może nieco wkurzające – z akcentem na arcy-bystrą imprezową córeczkę państwa Millerów – ale gdy wreszcie znajdą się na celownikach tajemniczych, zamaskowanych przybyszów, nie sposób się z nimi nie zbratać. Niestety, po jakichś pięćdziesięciu minutach zaczęło docierać do mnie, że Cage chyba za bardzo wczuł się w rolę, przez co jego aktorstwo jest wręcz przesadnie przepełnione patosem i zdecydowanie wykracza poza przestrzeń diegetyczną filmu. Zresztą, po pewnym czasie bandyci pościągali maski, zaczęli dyskutować o tym jak bardzo potrzeba im pieniędzy i w ogóle suspens zaczął się sypać jak choinka na Trzech Króli. Gdy pryska tajemniczość, w magiczny sposób znika także jakakolwiek chęć oglądania przedstawionej historii, która tak usilnie pragnęła naśladować swych odpowiedników z lat 90tych, że wyprała się tym samym z jakiejkolwiek tożsamości, stając się płytką i wtórną rozrywką dla niewymagających widzów, którzy po zakończeniu filmu oczekują tylko tego, że kiedyś nastąpi. Scenariusz mógłbym tak naprawdę streścić w jednym zdaniu, bo poza brakiem charakteru i logiki, cierpi on również na niedobór twistów fabularnych, a tego grzechu nie wybaczam. Prostackie to, że aż mózg się marszczy…
UPADEK TALENTU
Joel Schumacher, jakkolwiek nie naraził się fanom Gacka, z całą pewnością jest jednym z ciekawszych reżyserów obecnych czasów, a kilka perełek sprzed lat świadczy o jego niecodziennej kreatywności (niecodziennej, bo okazjonalnej, ale to już inna sprawa :P). Nie mam zielonego pojęcia, co podkusiło go do realizacji tak przeciętnego dreszczowca, ale na pewno nie jest to droga, którą powinien dalej podążać. Obraz ma kilka niezgorszych momentów i potrafi zaintrygować widza – a przynajmniej do połowy seansu – lecz kilka rażących niedoróbek skazuje go na limbo zapomnienia i rozpłynięcie się w morzu średniaków, po które sięgać po prostu szkoda czasu. Zdecydowanie lepiej zapuścić sobie po raz kolejny obie wersje „Funny Games” Herzoga i pobawić się w odszukiwanie różnic między poszczególnymi ujęciami. Niemiecki pierwowzór i jego amerykański remake to praktycznie ten sam film z różnymi aktorami, ale bez wątpienia dają one więcej frajdy, aniżeli bezpłciowa „Anatomia strachu”. Zaraz, zaraz… czyżby więc strach był obojniakiem?
+ nie usypia; Kidman chyba bierze kąpiele w Jamach Łazarza; film do połowy jest nawet więcej, niż znośny…
- …ale szkoda gadać, co się dzieje później; Cage ma za dużo projektów na głowie, by w każdym z nich wykazać się aktorskimi zdolnościami; finał to jakaś porażka (nie lubię tego słowa, ale pasuje tu jak ulał)
Ocena: 45/100
Słów kilka: „Anatomia strachu” jest jak kubek zimnej kawy. Z jednej strony pomaga nie zasnąć, a z drugiej strasznie ciężko wypić ją do końca, przez co nie sposób jej komukolwiek polecić. Tak więc - nie polecam.
============================
cinemacabra.blog.onet.pl