Michał ma żonę i dziewięcioletniego syna, który niedługo zostanie przyjęty do Pierwszej Komunii. Dobrze zarabia, żyje mu się
raczej nieźle. Któregoś dnia z polecenia szefa jedzie odebrać jego nowy samochód, do swojego rodzinnego miasta, czyli do
Szczecina. Wyjazd ma mu zabrać maksymalnie jeden dzień, bo tuż po odbiorze przesyłki, ma wrócić do domu. Za namową
żony w drodze powrotnej ma się tylko spotkać ze swoim ojcem, z którym nie utrzymywał kontaktu od kilkunastu lat i zaprosić go
na zbliżającą się uroczystość syna. Jednak w czasie drogi do domu wydarza się nieszczęśliwy wypadek. Michał potrąca
bezdomnego, ten niestety ginie na miejscu. I choć nie zostają wysunięte przeciwko Michałowi żadne zarzuty - zmarły mężczyzna
był pijany i sam wtargnął na jezdnię - to bohater czuje się niejako w obowiązku by dowiedzieć się kim był ten człowiek. I tak
zamiast jednego dnia, zostaje w znienawidzonym mieście kilka dni, przypominając sobie o życiu, które opuścił i o ludziach,
których za sobą zostawił.
Przypadkowo wpada na znajomego z którym w młodości grał w zespole, stara się normalnie porozmawiać z ojcem, z którym od
lat nie zamienił ani jednego zdania, czeka u znajomego mechanika na naprawę obtłuczonego samochodu. Ot, nic wielkiego.
Jednocześnie powoli odkrywa kim był mężczyzna, którego potrącił, poznaje jego imię i przeszłość. I to by było na tyle. Niestety
nie urzekła mnie ta historia. Film ten płynie wolno od jednej sceny do następnej (ładne szarawe zdjęcia), ale od pewnego
momentu zaczyna niebezpiecznie nudzić. Jakoś ciągle polskie kino nie potrafi jeszcze nakręcić filmu, opowiadającego
teoretycznie o niczym, w którym nie działoby się wiele, a który mówiłby sporo o życiu i o ludziach, a przy tym nie działałby jako
środek usypiający. I choć reżyserowi całe szczęście udaje się nie zanudzić nas na śmierć swoją opowieścią, tym samym
odtrącając nas od bohaterów i ich życia, to jednak w jego filmie brakuje tego czegoś, co by intrygowało, fascynowało, co
pomimo statycznej akcji, nie pozwalałoby oderwać oczu od ekranu. Takiej iskry, która rozpalałaby jego film.
Reżyser opowiada w nim o kruchości życia, które przez dzieciństwo, przez niezbyt trafne wybory (z których sprawę zdajemy sobie
dopiero po latach, gdy jest już za późno na zmienienie swojej drogi życiowej), przez zwyczajny przypadek, może nie ułożyć się tak
jakbyśmy tego chcieli. Mówi o życiu, które minęło, o niezrealizowanych marzeniach, możliwościach, o ludziach zostawionych za
sobą, bo życie popchnęło wszystkich w inne kierunki, bo ścieżki się rozeszły, bo każdy poszedł w swoją stronę, starając się
osiągnąć nieosiągalne szczęście. Dzięki dobrej grze aktorskiej Tomasza Kota i Ryszarda Kotysy w smutny i przekonujący
sposób przedstawia trudne relacje ojca z synem, którzy często, zbyt często mijają się w życiu, nie zauważają jeden drugiego, nie
potrafią się ze sobą komunikować. Mówi o ranach, niedomówieniach, które nawarstwiają się latami i których później nie
sposób odgarnąć. A może jednak? Szkoda tylko, że robi to tak zwyczajnie, niczym specjalnie nie zaskakując, niczym specjalnie
nie poruszając.
5/10