Film o tym jak codzienność, jeśli ją dostrzec, urasta do rangi ratowania świata. Tym razem przegryw-grubas ratuje swój świat (z przyległościami) zupełnie nie w stylu Amelii. Nie ma urody, nie żyje w rysunkowym świecie i nie przydarzają mu się zupełnie nieprawdopodobne przypadki.
Dagur Kari kręci autentyk, po którym widz właściwie nie wie czy się cieszyć, a to dlatego, że wreszcie można na tym filmie zrozumieć, co znaczy "autentyk do bólu".
Więc czemu jest lepszy od Amelii? Powodów widzę kilka.
Po pierwsze jest to autentyk o braku kolorów, o tym, że wypierając rzeczywistość i wkładając w to miejsce amerykański kolorowy sen i tak, dalej, jesteśmy w czarnej dziurze. Zwykle głębiej.
Po drugie: kolory, zdarzenia, Fusi, dziewczyna, matka. Wszystko jest tak uniwersalne, że Fusi jest facetem z sąsiedztwa. Czy ja nie odtrąciłbym takiego gościa? Czy ja zdobyłbym się na heroizm, na jaki on się zdobył?
To są ważne pytania, których wariatka Amelia nie zadaje. Nie zadaje nawet pytania, czy jest wariatką (a Fusi tak).
Jest jednak jeden wspólny wniosek dla obu filmów, który wydaje mi się najważniejszy - tylko "wariaci" potrafią na prawdę ten świat ratować. Agent James Bond tylko dla nich pracuje...