Nora Ephron jest zapewne dość popularną reżyserką, zwłaszcza wśród pań, które spędziły przyjemne chwile obcując z klasykami, takimi jak „Bezsenność w Seattle”, czy „Masz wiadomość”. Nic więc dziwnego, że na wieść o jej najnowszym dziele duża ilość gospodyń – i nie tylko – nagle postanowiła rzucić na bok szczotkę nasączoną Ludwikiem, zabrać resztki oszczędności z posklejanej Ośmiorniczką świnki skarbonki i w te pędy udać się na wycieczkę do kina. Co więc, zapytacie, robiłem między nimi ja, młody jak na swój wiek (he, he) koleżka, którego średnio kręcą przereklamowane romansidła ze znanymi aktorami w głównych rolach, którym skończyły się akurat pieniądze na odwyk i muszą je zarobić w jedyny znany sobie sposób. Naprawdę chcecie wiedzieć? Nie ma sprawy, powiem Wam – nie mam zielonego pojęcia! Zgryźliwy nastrój i chwila wolnego czasu były dla mnie wystarczającą zachętą, żeby dać się złapać w sidła marketingu, który z premedytacją pozwala krążyć po internecie różnego rodzaju reklamom (w tym zwiastunom filmów). Ponieważ trailer obrazu wydał mi się nader przystępny, pomyślałem, że nie zaszkodzi zapoznać się z pełną wersją produkcji pani Ephron (niepokojąco podobnej z nazwiska do pewnego młodego i „utalentowanego” aktorzyny, Zaca Efrona, brrr i 4x pfe!). Myślisz, masz – pewnego pochmurnego, czwartkowego popołudnia wylądowałem na wygodnym foteliku w sali projekcyjnej. Co prawda, czułem się lekko zduszony, przez stłoczone dookoła mnie damulki, jednak to nie one były główną atrakcją tego dnia. I całe szczęście.
cd - http://cinemacabra.blog.onet.pl/152-Julie-i-Julia,2,ID393452061,n