"Keith" to romansidło dla nastolatków i już ten fakt powinien mnie uczulić na to co zobaczę. Jednak zawód okazuje się o tyle duży, że do pewnego momentu to całkiem niezły film. Absurd i łzawość uderza w nas więc ze zdwojoną siłą, gdy tylko mamy nadzieję, iż wszystko wyjdzie na prostą.
Pomijając całą naiwność, historia miłości outsidera z szkolną gwiazdą (jakże papierowe postaci) niesie za sobą bardzo pozytywne emocje. Idą za tym niezłe dialogi. Jednak gdy tylko reżyser przechodzi z części sielankowej do tej ckliwej "Keith" staję się wielkim festiwalem fochów. Nagle każdy obraża się na kogoś, a ten ktoś musi się w efekcie wykrzyczeć na następną osobę. Można brzydko zażartować, iż druga część seansu jest bardziej kobieca, bo następuje tutaj jakaś fochokalipsa.
By zastopować niechybną zagładę spowodowaną falami łez i wściekłymi sopranami, twórcy musieli wystosować dobrze już znane rozwiązanie, czyli... śmiertelną chorobę. Wreszcie zrozumiałem moc tego zwrotu fabularnego: nie wypada drzeć ze sobą kotów gdy ktoś umiera. Ta opcja gasi wszystkie konflikty w mgnieniu oka. Szkoda niestety, że wytacza też najmniejszą linię oporu dla scenarzysty. Wszystko kończy się więc tak jak tego potrzebują niewymagający widzowie: jest antysystemowy morał o tym że sukces zawodowy nie daje szczęścia, a najważniejsza jest szczera miłość ponad podziałami klasowymi.
Wyłącznie dla niepoprawnych romantyczek i sklerotyków, którzy zapominają jak wygląda przebieg większości melodramatów. Reszta może sobie odpuścić.