Sam refren symboli nadający swoistą melodykę i kilka ekstraktów ratuje ostatni honor filmu za przeproszeniem spartaczonego. Trochę jakby znać kilka kroków ( które przejawiały się w łańcuszku symboli, którego sama idea mogłaby zostać użyta w jakimś dobrej klasy poetyckim dziele kinematografii, czego bardzo bym sobie życzyła, tutaj i tak jakoś zmechanizowanym) i udawać, że się tańczy z niewiadomo jakim wyrafinowaniem. Poza tym - zupełnie nie moja estetyka, raziło mnie to strasznie, wręcz wprawiało w jakieś rozdygotanie neurozy wewnętrznej, trochę jak zawieszający się komputer kiedy chce się obejrzeć film. A tu się film "zawieszał", pomimo pozoru płynności.
Można by jednak pobrać organy na jakiś cel wyższy.
A tak w ogóle chyba nie lubię kina hiszpańskiego.
Nic dziwnego, w końcu Hiszpanię założyli Wizygoci ;)
Nie ta estetyka ;P
A ja - jeśliby wywalić Almodovara - coraz bardziej lubię kino hiszpańskie, m. in. właśnie dzięki takim filmom jak ten. Owszem, ma pewne wady konstrukcyjne i tylko dlatego nie dostaje b. wysokiej oceny. Ale ogląda się go z wielką przyjemnością.