PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=841005}

Kwantum krwi

Blood Quantum
4,6 319
ocen
4,6 10 1 319
Kwantum krwi
powrót do forum filmu Kwantum krwi

Rok 1981. Okolice na północ od Quebeku, obszar fikcyjnego rezerwatu indiańskiego Red Crow. Jeden z rybaków obserwuje ze zgrozą, iż wypatroszone przezeń łososie wracają do życia. Zastrzelony krótko wcześniej pies ożywa w bagażniku a szeryf rezerwatu jest świadkiem szaleństwa jednego z przetrzymywanych w areszcie, który gryzie współwięźniów. Powoli do wszystkich dociera, iż świat padł ofiarą apokaliptycznej katastrofy, w której martwi ożywają polując na żywych. Ci ostatni po ukąszeniach także przemieniają się w zombie. Okazuje się jednak, że rdzenni Amerykanie reagują na ugryzienia inaczej niż przedstawiciele białej rasy.

Tyle tytułem krótkiego opisu. Na wstępie zdanie wyjaśnienia.
Nie ma czegoś takiego jak Indianie Red Crow. W scenie otwierającej film pojawia się napis informujący o indiańskim rezerwacie Red Crow. Sam rezerwat o takiej nazwie także nie istnieje. Reżyser i scenarzysta filmu – Jeff Barnaby, wymyślił sobie i nazwę i miejsce, bawiąc się zresztą z widzem w podobne ciuciubabki lub zawoalowane roszady przez cały czas opowiadanej historii. Robił to już wcześniej. Rezerwat o nazwie Red Crow (fikcyjny) z zamieszkującymi go Indianami z plemienia Mikmaków (Mi'kmaq) a nie wyimaginowanych Red Crow, którymi wali nas błędnie po oczach sfajczony opis z Filmwebu (zdaje się kalkujący po prostu głupoty z błędnego opisu festiwalowego) pojawiał się już półtorej dekady wcześniej w niewiele ponad 10-minutowej etiudzie filmowej w reż. Barnaby pt. „From Cherry English” z 2005 r., jak również w późniejszych pełnometrażowych „Rhymes for Young Ghouls” z 2013 r. Oba obrazy, zachowane w rozliczeniowo-oskarżycielskim tonie, polecam każdemu widzowi wrażliwemu na problemy niszczące od środka indiańskie społeczności.

Może najpierw o plusach filmu.
Niestety, ku mojemu rozczarowaniu (lubię a raczej podchodzę z sympatią do wszystkiego, co trąci tematyką indiańską) nie odnotowałem ich za wiele. Ujęła mnie, nawet bardzo, otwierająca film scena z ożywającymi rybami. Niby nic, taki drobiazg a jednak… coś innego, oryginalnego na tle zalewu zombiastej papki, którą się nam serwuje w dziesiątkach produkcji rocznie.
Podobała mi się także spokojna, pełna godności i stoicyzmu rola ojca szeryfa (w tej roli stonowany Stonehorse Lone Goeman jako Gisigu, nie wiem, czy nie z pochodzenia Mohawk, ale mogłem coś źle zapamiętać). Podobała się do momentu, gdy aktor nie musiał się odnaleźć w scenach siłowo-przemocowych, jako wojownik walczący z użyciem Shin guntō, czyli japońskiego miecza wojskowego z okresu WWII (prośba o nie mylenie z tzw. Daitō, mieczem samurajskim o długiej głowni). Obecność tej broni w tak niecodziennym miejscu i czasie reżyser zresztą sprytnie wyjaśnia. Gisigu to najwyraźniej tzw. code-talker służący w Korpusie Marines podczas walk formacji z Japończykami na Pacyfiku. Wiemy to dzięki pamiątkowej fotografii, której zbliżenie serwuje nam Barnaby w 12 minucie, gdy szeryf odwiedza ojca w jego domu. To znane zdjęcie. Zrobione podczas kampanii na Bougainville w grudniu 1943 r. i przedstawiające 8 młodych Indian z plemienia Nawaho, znanych z nazwisk oraz stopni, będących szyfrantami w 3. Dywizji Marines (ściślej – 7, ósmy – klęczący w panterce szer. Tom H. Jones to komandos z 3d Marine Raiders, wtedy jeszcze jednostki niezależnej. Tytułem ciekawostki – wraz z nim w batalionie służyło też kilku Seneków). Stary Gisigu będący najwyraźniej weteranem Nawaho przytaszczył do rezerwatu pamiątkę wojenną pod postacią miecza (Nawaho walczyli jako szyfranci na Pacyfiku, gdyż ich społeczność była przed wojną badana przez niemieckich lingwistów a przez japońskich – nie. Na tej samej zasadzie, tylko tytułem odwrócenia – w Europie jako szyfrantów wykorzystywano głównie Komanczów, których niemieccy (nazistowscy) naukowcy przed wojną raczej unikali (kto zna dorobek Karola Maya, w którym zaczytywali się Hitler i Goebbels – ten wie dlaczego).
Problem pojawia się jednak w chwili, gdy mamy Gisigu używającego miecza „w praktyce” przeciw zombie. Wybaczcie dosadność, ale jak dla mnie to ja w nich widziałem jedynie smutny obraz geriatrii. Zerwo aranżacji walk + stary, niezdolny do jakiejś minimalnej ekwilibrystyki człowiek, który w filmie zmuszony jest odgrywać rolę indiańskiego samuraja broniącego swej ziemi przed inwazją. Twórcy filmu są zresztą świadomi ograniczeń aktora. Widzimy bowiem jako widzowie raczej skutki Jego akcji (stos odciętych głów i pół tuzina leżących wkoło tułowi, ale samej walki – nie) niż samą akcję z udziałem bohatera. Na końcu finałową walkę z użyciem miecza, natkaną symbolika jak dobra kasza skwarkami też obserwujemy z dużej odległości, z perspektywy bohaterów oddalających się z użyciem łodzi. Barnaby najwyraźniej zorientował się, iż na planie zatrudnił starca o charakterystycznym, idealnie wpisującego się w stereotyp stoickiego, dumnego Indianina, ale wciąż starca z wszystkimi tego, pod względem fizycznym – ograniczeniami.
Aby już nie przynudzać dodam, iż wszystkie główne role grają rdzenni Amerykanie. W roli głównej (chyba głównej, nie sposób tego jednoznacznie stwierdzić, nawet po zakończonym seansie) mamy olbrzymiego Michael Greyeyes (bodajże kanadyjskiego Kri z odłamu żyjącego nad Saskatchewan, żonatego zresztą, zdaje się z Polką) jako szeryfa, którego pierś adonisa oglądałem niedawno w przekręcającym fakty i będącym na bakier z realiami "Woman Walks Ahead". Mamy zjawiskową Elle-Máijá Tailfeathers, znaną indiańską pisarkę i producentkę, pół krwi Norweżkę, pół krwi z Czarnych Stóp, czy Dakotę (dokładniej Mandana) Forresta Goodlucka zapamiętanego przeze mnie z pierwszych scen bardzo w mojej opinii dobrego „Revenant”, gdzie gra syna głównego bohatera zagranego świetnie przez DiCaprio.
Długo by wymieniać.
W filmie Barnaby zgromadził ok. tuzina znanych postaci (nie zawsze zawodowych aktorów) w społeczności rdzennych Amerykanów. Nic dziwnego. Wydaje się, ze w jakimś stopniu miał to być horror, ale z podtekstem rozliczeniowo-oskarżycielskim.
Kto obejrzy, ten w lot to wyłapie. Indianie rozważający czy wpuszczać do swego izolowanego obozu białych uciekinierów na których polują hordy zombie, wprost przypominają w sprzeczkach między sobą, że biali to najeźdźcy, że nie zasługują na ochronę, że to nie ich ziemia itd. Sporo podobnych podtekstów przewija się w kilku innych scenach. W końcu też te „rozliczeniowe” animozje doprowadzają do finałowej tragedii.
Problem jednak w tym, że – przynajmniej w moim odbiorze – reżyser Jeff Barnaby, sam Mikmak znad rzeki Restigouche, po przejściach, problemach alkoholowych, narkotykach i próbach samobójczych, zanadto skupił się na resentymentach, oskarżeniach z przeszłości i motywach rozliczeniowych – a za mało uwagi poświęcił solidnemu scenariuszowi czy dopilnowaniu spójności poszczególnych scen i wątków.
Powstał film nie do końca dopracowany, w którym albo mamy rozwlekłe, przegadane sceny, albo krótkie ujęcia obrazujące ważne, przełomowe wręcz dla fabuły Zwroty, pokazane nieomal w migawkowych stopklatkach. Część Indian się mści i niby wiemy jako widzowie dlaczego. Jednak zawczasu nie zarysowano nawet związanymi z nimi postaci, toteż całość czuć chaosem, pourywanymi scenami, przeskokami ujęć, między którymi coś przydałoby się wpleść.
Śledząc pokazaną historię miałem poczucie niedopracowania i lekkiej amatorki, co wywołało u mnie rozczarowanie tym większe, gdyż podobał mi się początek filmu.
Reżyser nie wykorzystał też wg mnie w najmniejszym nawet, czysto symbolicznym stopniu możliwości tak wyrazistego indiańskiego aktora (Irokez z plemienia Kajuga z legendarnej konfederacji Haudenosaunee) jak Gary Farmer. Każdy kto widział Go w „Dead Man” w duecie z Johnnym Deppem – wie, co mam na myśli. Tymczasem w omawianym filmie przewidziano dla tak charakterystycznego aktora nic nie znaczącą i niemal nic nie wnoszącą do fabuły rolę zapuszczonego pijaczyny trującego złośliwie psa. Jego jeden, jedyny dłuższy monolog w kościele, skierowany oskarżycielsko do uwięzionych parafian, przypomina rodzaj alkoholowego bełkotu a nie przemyślaną kwestię mogącą zaoferować całkiem niezłą, pełną symboliki i dramatyzmu sceną, która podciągnęła by w górę ogólny poziom filmu. Szkoda.

Czuje się przez skórę, iż reżyser tak bardzo chciał wykrzyczeć, co Biali zrobili Czerwonym i jak dalece ci drudzy są pokrzywdzeni, że zamiast zrobić solidny film, który sam by się bronił, przeniósł swoje żale i oskarżenia na dialogi, fabułę, scenografię i całą resztę, ale finalnie tak się na tym przenoszeniu skupił, ze nie dopilnował aby wszystko ze sobą grało. Rozliczenia i oskarżenia wysunęły się na plan pierwszy, kosztem dopilnowania całej reszty.
Wydaje mi się, iż nawet tytuł dobrał sobie Barnaby jako swoista prowokację. Termin „Blood Quantum” nawiązuje do praktykowanego systemu pomiaru krwi mającego określić status tubylczej ludności. Towarzyszące mu nadużycia prowadziły do redukcji przedstawicieli społeczności indiańskiej korzystającej z przyznanych im wcześniej prawnie przywilejów, gdyż zawsze, przy jakiejś domieszce krwi obcej (potwierdzonej lub spreparowanej) można było wybranych osobników wywłaszczyć, ewentualnie na nowo opodatkować. Patrz choćby słynny Incydent w Restigouche z 1891 r. kiedy to rząd z Quebecu próbował powstrzymać Mikmaków przed przejęciem kontroli nad miejscowymi łowiskami, mimo iż traktatowo (prawnie) było im to zagwarantowane.
Starcie i związane z nim masowe aresztowania dotyczyły właśnie Mikmaków znad Listuguj a więc ziomków Jeffa Barnaby’ego. Przypuszczalnie zna więc doskonale wzmiankowaną historię i powiązane z nimi, nacechowanego oszustwem i nadużyciami praktyki pomiaru krwi wśród Indian, mające dowieść, że nie są już pełnoprawnymi Indianami – gospodarzami, którym należą się prawa zatwierdzone traktatami wiek, czy też pół wieku wcześniej.

Czy film warto zobaczyć? Jasne, że tak. Podejrzewam jednak że sympatycy horrorów o zombie będą rozczarowani. Niewiele w nim akcji. Sporo scen jest stacjonarnych i, co gorsza - przegadanych. Część bohaterów znika bezpowrotnie zanim jeszcze widz zdążył ich jakoś skojarzyć. Jest sporo pozerstwa sprowadzonego do eksponowania skórzanych wdzianek, kilku typów broni od wojskowego japońskiego miecza zaczynając po prowizoryczne włócznie a na nożach Bowie lub im podobnych kończąc. Ale gdy przychodzi do scen z użyciem broni mamy raczej jakieś pyknięcia kapiszonów niż ujęcia które wystrzałowo podrzucały by nas w fotelu. Całość jakoś tak wypada zbyt amatorsko, zbyt niespójnie, chaotycznie a niedopracowanie czuje się w większości scen.
Może to zresztą moje subiektywne odczucie. Może inni widzowie odbiorą film bez podobnego mi marudzenia.

Na koniec przydługich wywodów dodam, iż reżyser bawi się z widzem szeregiem roszad i trików. Dam jeden przykład reprezentatywny dla wszystkich innych.
W jednej ze scen podpity Moon (Gary Farmer) podpytując szeryfa czemu nie było go tak długo słyszy w odpowiedzi grę słów - Fish Mittens (szeryf dopiero co oglądał u ojca łososia-zombie). Jeśli pamięć nie płata mi figli nazwę „Fish Mittens” nosił klub ze striptizem w dramacie Barnaby’ego „Rhymes for Young Ghouls” nakręconym parę lat wcześniej.
Wydaje mi się też, że fabułę mamy parokrotnie przetykaną kilkoma grafikami jego autorstwa (Barnaby chyba też maluje oraz eksperymentuje z grafiką komputerową).

Nie wiem, czy nie zanudziłem, ale chciałem przybliżyć całą tą „indiańską” otoczkę, którą w filmie oczywiście widać ale towarzyszących jej podtekstów nie każdy widz będzie w stanie być może dostrzec. Po zapoznaniu się z garścią moich uwag, niewykluczone, że łatwiej będzie zrozumieć czemu młody, z lekka zbuntowany kanadyjski reżyser nie zrobił szablonowego horroru o zombie tylko coś bardzo nietypowego.

Pozdrawiam,
jabu

ocenił(a) film na 6
jabu

Bardzo ciekawy wywód i mimo że nie do końca zgadzam się z oceną czy niektórymi Twoimi opiniami, podziwiam wnikliwą analizę i - jak mogę się domyślać - dużą wiedzę na temat rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, historii wojen i rodzajów broni białej. Tak naprawdę do każdego filmu niebędącego dokumentem można przyczepić się na kilka, jeśli nie kilkanaście różnych sposobów, ale generalnie większość widzów oczekuje od kina przede wszystkim rozrywki, a w drugiej kolejności inspiracji czy zachęty do dalszych poszukiwań w zakresie interesujących zagadnień - realizmu zwykle szukamy w filmach dokumentalnych i historycznych tekstach źródłowych. Troszeczkę rozbawiło mnie określenie Michaela Greyeyesa jako olbrzymiego - 188 cm wzrostu to chyba nie jest wielkie odchylenie od normy, no chyba że ktoś ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu, to może mu się wydawać, że Greyeyes to olbrzym. Ale to tylko taka mała dygresja. Osobiście uważam, że realizm i wierne odtworzenie faktów jest ważne, ale czasami, cóż... kino - jako sztuka - rządzi się swoimi prawami. Oczekiwanie od horrorów, thrillerów czy filmów przygodowych ścisłego trzymania się faktów jest jak poszukiwanie realizmu w obrazach Picassa ;) "Kobieta idzie przodem", o której wspomniałeś, nie oddziaływałaby może tak silnie na emocje, gdyby pokazano faktyczny przebieg schyłku znajomości Caroline Weldon i Siedzącego Byka. A wracając do "Kwantum Krwi", negatywnie określiłeś walki w wykonaniu Gisigu jako "smutny obraz geriatrii" - to chyba akurat powinno być uznane za dość realistyczne podejście, koniec końców ciężko chyba wyobrazić sobie, że jakikolwiek Indianin w podeszłym wieku będzie śmigał jak Szalony Koń wśród bandy wrogich Szoszonów? ;) Tak czy siak doceniam szczerość opinii, ale pozwolę sobie zachować zdanie odrębne.

ocenił(a) film na 4
nyorai

Hej,
Dziękuję za docenienie.

Tak na szybko – te 1,88 cm i moje zaznaczenie tegoż to ukłon w stronę tzw. Rdzennych Amerykanów, którzy, przynajmniej w odniesieniu do Indian prerii na ogół odznaczali się niskim wzrostem 1,65-1.70 cm. I tak jest zresztą do dzisiaj. Wes Studi, aby dobrze wypaść na planie zdjęciowym a właściwie jeszcze przed nim podczas naboru i castingu zakładał buty na odpowiednim obcasie mając wtedy, zdaje się jakieś 1,76 cm wzrostu. Bodajże Szalony Koń miał górną granicę tego mierząc 1,69-70 cm. Jeszcze gorzej było z Indianami z zachodniego wybrzeża ale już inaczej z tymi ze wschodniego (atlantyckimi) na których jako pierwsza spadła lawina inwazji Białego Człowieka.
Mogłem coś pokręcić, ale np. Wielka Stopa którego zgładzono wraz z większością grupy w pamiętnej masakrze liczył sobie ok. 1,9 m wzrostu będąc uznawanym przez współplemieńców ale też przez Jankesów za olbrzyma.
Stąd pewnie i po częstej u mnie lekturze amerykańskich autorów (nie ukrywam, że zamiłowanie do Indian, ale raczej Puszcz niż Prerii to u mnie tzw. stara miłość, która nie rdzewieje) trochę mi się chyba udzieliło jeśli określiłem wzrost jako olbrzymi. Przyznam, że tyle namachałem, iż nie chce mi się teraz trochę już siebie samego pisać. Choć nie powinienem chyba tego pisać.

Do stwierdzenia, że głównie w dokumentach lub filmach historycznych powinno się dbać o detale i realia – zasadniczo odnosić się szerzej nie będę.
Raz, że stoczyłem już tak sążniste dyskusje w tym temacie (nie tylko na nieszczęsnym wyjałowionym Filmwebie, ale tu także), iż mam świadomość, że to trochę próby przekonania przekonanych. Zapewniam Cię, że moje marudzenie na jakieś niezgodności jest również źle przyjmowane i w odniesieniu do filmów historycznych / wojennych – na zasadzie, że jednak film rządzi się jako sztuka rozrywkowa swoimi prawami; ale również i w odniesieniu do dokumentów – na zasadzie – ale ważniejszy jest dobry przekaz a nie forma.
Z pewnością moje marudzenie wynika po trochu ze zwichrzenia zawodowego (historyk, badacz wojskowości itd.).
Ale finalnie jest po prostu tak, że jeden woli zupę posoloną i dobrze przyprawioną (zadbanie o realia nawet w filmie sci-fi, fantazy, horrorze czy westernie jeśli już scenarzysta i reżyser postawili przed sobą jako wyzwanie zadzierzgnięcie fabuły wokół konkretnej epoki z jej realiami) a drugi do tego wagi nie przywiązuje napełniając po prostu żołądek.
Nie ma w tym podsumowaniu nic deprecjonującego.
Ja też zapewne oglądając np. filmy o górnikach lub o lekarzach, jełki dobrze ja przyjąłem – oceniam wysoko nieświadom tego, że może tam jakieś nieprzeciętne wpadki zaserwowano. Niemniej nigdy przy obronie swej oceny, jeśli już doszłoby do polemiki, nie uzasadniam przed krytykiem, iż ważniejszy jest dla mnie przekaz kosztem zadbania o formę czy otulinę realizmu.
Jestem z natury szczególarzem i lubię dopracowania we wszystkim, co oczywiście przyswoiłem drogą czytania czy własnych badań, jako że w archiwach też sporo przesiaduję, jestem również po trochu kolekcjonerem na tyle, na ile pozwala mi na to późny Gomułka w betonowych ścianach którego się gnieżdżę.
Stad też źle reaguję widząc niezgodności czy wręcz celowe przeinaczenia na ekranie, choć wiem / rozumiem, że nie zawsze winę ponosi niekompetentny konsultant zatrudniony na zasadzie znajomy królika, jego zupełny brak lub po prostu opór do słuchania jakichkolwiek ekspertów ze strony reżysera, który często traktuje ich na planie jak wirus Eboli lub narzucony listek figowy – traktowany jednak z góry i niechętnie.
Reasumując, bo znowu zaczynam przynudzać, gdy mam do wyboru przygodówkę z widoczną na planie ingerencją konsultanta dbającego o jedno czy drugie – to się tym dodatkowo delektuję. A jak jej nie ma a film nie jest tylko jakąś totalnie zakręconą satyrą czy kreskówką, to już mi się siła rzeczy - po prostu mniej podoba.
Mam prawo o tym sygnalizować. Nie mam prawa narzucać podobnego punktu widzenia czy oceny innym.
Pozwolę sobie przy tym przypomnieć, że nie trzymanie się realiów prowadzi także edukacyjnie do niezłego namącenia w głowie. W sposób trwały i długofalowy. Nieszczęsnej Tajemnicy Westerplatte już nawet przywoływać nie będę, ale wymierne szkody wyrządzono nieprawdziwym przekazem, który trafił do widza i się utrwalił w tak znanych i skądinąd wartościowych obrazach jak Agora z Weisz czy Robin Hood z Crowe. W tym ostatnim np. pojawiające się na planie barki desantowe ze spuszczaną rampą pozwalającą m.in. na wyładunek jazdy – spowodowało lawiną entuzjastycznych stwierdzeń u widzów w stylu ciekawe, że od czasu średniowiecza w sumie nic się w barkach desantowych nie zmieniło!. A to kompletny wymysł Ridleya Scotta, który zresztą ma na swoim koncie zarówno cały szereg szalonych z punktu widzenia realiów pomysłów jak i ocierające się o skandal publiczne pogardzanie konsultantami lub ekspertami od realiów (patrz np. doniesienia z planu Gladiatora gdzie zatrudnionym na życzenie producenta konsultantom nie szczędził już w pierwszych ujęciach publicznych, ostentacyjnych obelg). Pierwsza udokumentowana i seryjnie produkowana barka desantowa z opuszczaną rampą używana w siłach zbrojnych to bodajże japońska Daihatsu z 1925 roku. Za średniowieczne Chiny nie odpowiadam, bo oni tam ponoć różne niestworzone rzeczy projektowali, ale i na to należy brać poprawki ze względu na manipulacje wdrażane przez chińskich filmowców od nieco ponad dekady, zresztą w ramach ogólnej zmiany linii rządzących tym krajem, którzy rozplanowali sobie zmianę polityki kraju i cichą, pełzająca ekspansję w której istotna role odgrywa także show business filmowy.

Dlatego uważam za zasadne, że w jakiejś formie należy interweniować i objaśniać, iż aranżowane na ekranie sceny to licentia poetica twórców filmu, gdyż akceptacja przez widza tego, co mu napłynęło do głowy z ekranu jako pewnik kształtujący jego wiedzę o epoce – może przynosić wymierne, szkodliwe skutki.
Tak jest np. w przypadku kilku arcyważnych scen z Titanica Jamesa Camerona, który bardzo nieuczciwie nazmyślał kręcąc widowiskowy, fajny film krzywdzący przy okazji wizerunek i pamięć kilku bardzo zasłużonych osób (np. II oficera). Co zresztą skutkowało paroma procesami i utoczeniem pieniędzy z ogromnych zysków jakie przyniosła ta produkcja.

Co do Kobieta idzie przodem to była szansa zrobić dobry i przede wszystkim ważny obraz dokładający cegiełkę w budowie dialogu między rdzennymi Amerykanami a tzw. resztą. Tymczasem nakręcono tzw. film rozliczeniowy pokazujący w nieprawdziwy sposób, chwilami wręcz demonizujący jedną stronę a idealizujący drugą. Uważam, że zrobiono to nie tylko niepotrzebnie ale nawet wręcz szkodliwie dla budowania czegoś wartościowego. Czegoś co można by nazwać jakimś pojednaniem, wzajemną zgodą, zrozumieniem czy wpisaniem we wspólny dialog.

W Tańczącym z wilkami dokonano niestety podobnych manipulacji, możliwe, iż nawet na bardziej nieuczciwą skalę, bo walących dodatkowo rykoszetem w inne plemiona, nie mające tak traumatycznych relacji z Białymi (co trąciło nawet mściwym, celowym rewanżem biorąc pod uwagę bieżące prawne konflikty Lakotów z np. Paunisami). Wszelkie nacechowane czymś negatywnym sceny przypisano występującym w filmie Paunisom mającym dobre jeśli nie wręcz doskonałe (od pewnego momentu) relacje z Białymi a wyidealizowano Lakotów, którzy normalnie upiekli by pewnie Dunbara przy pierwszym spotkaniu żywcem.

W Kobiecie totalnie nałgano. W mnóstwie scen.
Pokazując Siedzącego Byka kopiącego ziemniaki (nigdy tego nie praktykował uważając za uwłaczające i cedując na kobiety; był to też osobnik przy wielu swoich zaletach – despotyczny, porywczy i wielki megaloman – ułamka z tego nie uchylono nawet w filmie). Pobicie głównej bohaterki przez miejscowych – co normalnie wywołałoby potępienie ze strony specyficznej ówczesnej społeczności oraz natychmiastową, bardzo konsekwentną reakcję jeśli nie władz to wojska pod jurysdykcją którego w czasie gdy dzieje się akcja filmu – znajdował się wymieniony obszar.
Sam Rockwell (którego na marginesie bardzo lubię) grający płk Grovesa robi na planie filmu rzeczy, które po prostu ścinają oglądającemu, zorientowanemu w drylu i sztywnych relacjach ówczesnej armii amerykańskiej – krew w żyłach. Zachowuje się jak ostatnia łajza, podpiera zawadiacko pod boki w rozmowie z wyższym stopniem – gen. Crookiem (bodajże Billy Camp) w scenach na placu apelowym, w obecności szeregowych kawalerzystów. Służbista Crook by go przy czymś podobnym z miejsca tak przeczołgał, że by w pięty poszło. Przysiada się bez zaproszenia w pociągu do białej damy i robi to w obecności innych oficerów, którzy nie reagują a zaktywizowali by się NATYCHMIAST. Nawet ci niżsi stopniem.
I tak dalej.
Film trudno zaakceptować jako zrobiony rzetelnie i widać, że kręcąc go starano się w sposób jednoznacznie oskarżycielski postawić pod ścianą jedną ze stron, gdy tymczasem temat wymagał (i stwarzał okazję) wyważenia i chwili refleksji nad racjami, zachowaniem i postawą wszystkich ukazanych w filmie społeczności.

Jak więc widzisz moje zarzuty pod adresem filmu mają szerszy kontekst. Od nie liczenia się z realiami zaczynając a na celowej, chwilami nieco nawet prymitywnej manipulacji kończąc. A to przecież film pretendujący, i słusznie w sumie, do miana subtelnego oraz nakręconego w poetycki, nawet trochę malowniczo subtelny sposób.
Kompletnie nie miałem tu na myśli schyłku znajomości bohaterki z Siedzącym Bykiem.
Fizyczna napaść (pobicie) Weldon przez społeczność białego miasteczka nie mogłaby mieć po prostu miejsca Jeśli się zna realia z tamtego okresu w tamtych stronach, gdzie kult kobiety jako pod wieloma względami nietykalnej był bardzo silnie zakorzeniony. To kompletnie w filmie zmyślono – w sumie dla osiągnięcia taniego efektu i wzbudzenia odrazy widza. Gdyby doszło do czegoś podobnego (Indian w tamtych rejonach rzeczywiście powszechnie nienawidzono, zwłaszcza Lakotów, ponadto lumpy i pijaczyny zdolne do wszystkiego zdarzają się wszędzie) spotkałoby się to ze stanowczym, powszechnym i natychmiastowym potępieniem ze strony białej społeczności. Sprawcy tego samego dnia (jeśli by nie uciekli) wyglądaliby znacznie gorzej niż bohaterka pokazana w filmie. A wojskowi, zwłaszcza kadra wywodząca się z tak specyficznego rodzaju sił jak kawaleria, nie ograniczyliby się tylko do wyrażenia współczucia. I kompletnie bez znaczenia jest, że ofiarą napaści padłaby członkini NIDA (National Indian Defense Association), także oczywiście znienawidzonej wśród lokalnej białej społeczności, jak również wśród białej administracji indiańskiej oraz części samych Indian.
Z tego samego powodu było by niemożliwe ostentacyjne oplucie przez jednego z pasażerów bohaterki filmu (oglądałem obraz dawno, ale jest tam chyba coś podobnego) i zrobienie tego bez jakiejkolwiek reakcji otoczenia. W realu, ze względu na specyficzna obyczajowość społeczności Białych na tzw. Terytoriach Indiańskich taki gość byłby padliną chwilę po podobnym akcie a będący tego świadkiem oficer kawalerii (w randze pułkownika) zareagowałby jako pierwszy. I na natychmiastowym obiciu tzw. mordy by się wcale nie skończyło.
Film pod tym względem nie tyle przekręca fakty co wręcz manipuluje widzem i to żerując na dość przyziemnych emocjach.

Podobnie postać Siedzącego Byka pokazana w obrazie stanowi rażąco zmanipulowaną fikcję twórców filmu. Nawet w przybliżeniu nie był to stoicki, szlachetny, zrównoważony i tak akceptacyjny osobnik. Siedzący Byk był bardzo barwną ale też niesłychanie złożoną postacią, którą później mocno idealizowano i zmitologizowano i taką nieprawdziwą wersję sprzedaje się nam we wzmiankowanym filmie. Sami Lakota (a na pewno spora ich część) uważali go za manipulatora, pozera i po części za dekadenta (ani razu nigdy nie wziął bezpośredniego udziału w jakimkolwiek boju z Białymi a od kilku się w sposób jawny i dość kompromitujący uchylił. I to na oczach oczekujących zaangażowania współplemieńców).
Był porywczy, apodyktyczny, pozerski, bardzo łasy na względy, pochlebstwa i podarki. Przywiązywał też wielką wagę do osobistych interesów, wizerunku w czysto show biznesowym wydaniu i potrafił medialny kapitał nagromadzony wokół siebie sprawnie wykorzystywać (co akurat twórcy filmu zasygnalizowali (negocjowanie stawki za pozowanie) ale w stopniu stonowanym i zawoalowanym, prawdopodobnie aby nie szargać miedzianego posagu.
Pamiętajmy też, że bardzo źle potraktował altruistkę Weldon wykorzystując Ją na kilka sposobów, traktując wyraźnie przedmiotowo a finalnie, gdy znalazła się w potrzebie, osamotnieniu oraz bez środków, z chorym (śmiertelnie jak się okazało) synem na karku – nie tylko nie okazał jakiejkolwiek pomocy, ale uznając za (już) nieprzydatną walnie pomógł w pozbyciu się bohaterki z obozu Lakotów.
To był człowiek kompletnie odmienny z charakteru niż osobnik tak dalece idealistycznie i w zdecydowanie pozytywnym świetle pokazany w filmie.
O to mam pretensje do twórców filmu a nie o detal, który zasygnalizowałeś. Całokształt filmu mnie odrzucił. Niemniej rozumiem, że pewne trendy w kinie amerykańskim, szczególnie silne od ok. dwóch dekad nie tylko utrudniają, ale wręcz w ogóle uniemożliwiają zaproponowanie uczciwego obrazu w kinematografii. A będzie niestety wg mnie coraz gorzej. Jeden Eastwood, który na coś tam sobie jeszcze odważnie i uczciwie może pozwolić – niedługo zejdzie z tego świata a poza nim nie ma wśród twórców za oceanem już ani jednego, który jest w stanie samodzielnie się finansować w swoich projektach (Chaplin nie żyje a Woody Allen nie jest ze zrozumiałych względów zainteresowany).
Natomiast zmierzając do finału – walk w wydaniu Gisigu to w ogóle z mojej perspektywy nie da się tu obronić. Ja nie wymagam od Indianina w podeszłym wieku akrobatyki, ale podobnej uczciwości oczekiwałbym też od twórcy filmu. Po kiego diabła dał bohaterowi tzw. miecz samurajski? Właśnie dla określonego efektu, aby ten z nim szalał na planie i symbolicznie bronił tego, co jego. Tyle, że wcześniej trzeba było albo zadbać o odpowiednią aranżację i filmowanie scen w taki sposób, aby pewnych mankamentów lub niedociągnięć (z racji np. wieku) nie było widać i aby oko widza w związku z tym ich nie wychwyciło. Albo też zadbać o kondycję lub choćby o jakieś przeszkolenie aktora, który ma na planie dokazywać (ba, tam dokazywać siać spustoszenie, że przypomnę zwał trupów w zamkniętym magazynie) z tak specyficzną i wymagającą znakomitego obycia bronią.
Gdy smutny pokaz geriatrii prezentuje w ostatnim odcinku Indiany Jonesa Harrison Ford to ja to rozumiem bo inaczej przy kontynuacji cyklu po prostu nie można. Ale tutaj mogli pomyśleć albo o czymś innym, albo bardziej się wysilić podczas odpowiedniego filmowania scen. Np. poprzez migawkowe ujęcia do których drogę wskazał już przed stu laty taki choćby Eisenstein. Barnaby mógł w ten sposób zadowolić marudy mojego pokroju, film by tylko zyskał na odbiorze a przy zabiegach jakie umożliwia kamera to i z niewydolnego Gisigu dałoby się zrobić Chucka Norrisa. Tylko potrzeba było trochę więcej wysiłku.
To zresztą mój ogólny zarzut do całego filmu i obsady w nim ról, jeśli przebiłeś się przez cały przydługi wywód. Że nie do końca wykorzystał potencjał części obsady dając albo role na wyrost, albo nieadekwatnie małe względem potencjału (np. w odniesieniu do charakterystycznego Gary Farmera ale nie tylko jego).
Tyle tak tytułem wyjaśnienia ode mnie. Dodam też, że doceniam (i dziękuję), że ktokolwiek w ogóle zainteresował się moją niszową wypowiedzią w temacie niszowego i raczej w sumie niezauważonego przez szerszego odbiorcę filmu.

Pozdrawiam,
jabu

ocenił(a) film na 4
nyorai

Posłużę się jeszcze pewnym przykładem, który wydaje się nieźle pasować do tematu, który poruszamy.
Za dwa przykłady umiejętnego przeniesienia na rodzimy, polski rynek konwencji westernu uchodzą Prawo i pięść oraz Wilcze echa.
Reżyserując Prawo i pięść Jerzy Hoffman, wtedy niespełna 30-latek miał pewien problem z odtwórcą głównej roli.
Holoubek mianowicie nie potrafił bić się na pięści a w filmie toczy takie walki i to w dość rozbudowanej formie, z tego co pamiętam co najmniej dwukrotnie (w tym raz z Gołasem mającym wprawę i zadatki na boksera).
też poważniejszy kłopot.
Holoubek bał się broni palnej. A przypomnę, że w filmie gra rewolwerowca. :-)
Oddając strzał z Waltera odkręcał każdorazowo głowę do tyłu. Hoffman stosował różne sztuczki, pracował nad aktorem i starał się aranżować ujęcia strzelanin tak, aby to się nie rzucało w oczy. Finalnie po sporych wysiłkach udało się uzyskać tyle, że gwiazdor nie odkręcał twarzy, ale przy każdorazowym prowadzeniu ognia – zamykał niestety oczy. :-(
Hoffman już na to nic nie mógł zaradzić. Jednak ustawiał ujęcia w taki sposób, iż oglądając film prawie tego nie widzimy (prawie).
Hoffman uznał, iż trzeba rzecz dopilnować.
Uważam iż Barnaby oddając aktorowi bardzo widowiskową broń powinien był mieć w tyle głowy to samo, co młody Hoffman.
Że trzeba albo rzecz dopilnować na planie, ale kręcić tak, aby później można było poprzez odpowiedni montaż oszukać oko widza.
Ze skutkiem pozytywnym dla odbioru.

Pozdrawiam,
jabu

ocenił(a) film na 4
jabu

Po raz kolejny stwierdzam z niesmakiem, że Filmweb wykasował niektóre rzeczy z moich komentarzy.
Cudzysłowy, wielokropki, część akapitów, przerwy oddzielające zdania, itd.
To irytujące i zniechęca do dzielenia się jakąkolwiek myślą na forum.
W niedbalstwie przechodzą samych siebie. Nie warto już z tym serwisem wiązać jakichś większych oczekiwań (wielokropek na wypadek gdyby skasowali)...

jabu

Ale pisanka sam ze sobą sobie zrobiłeś.
Patrząc na dzieło które poczyniłeś, z czystym sercem polecam odcinek South Park - You're Not Yelping, obejrzyj koniecznie i bezzwłocznie.
Wyjdzie Ci na zdrowe.

ocenił(a) film na 4
NieMamSwojegoZdania

Dzięki za dobre chęci ale nie musisz polecać. South Park oglądałem jeszcze w latach 90-tych. Jeden z ulubionych seriali. Na dysku mam wszystkie sezony a do premiery kolejnego odliczam już dni.
Jak z czystego a nie z brudnego serca - to sobie dziś odświeżę choć w odróżnieniu od Ciebie preferuję pierwsze sezony.
Klasa sama w sobie więc podobnych seriali nigdy za wiele.
Zdrowie mam takie, że lepsze być nie może a z pisanki utrzymuję siebie i dwie inne osoby.
Biorąc pod uwagę te dwa aspekty zgryźliwi komentatorzy o czystym sercu Tobie podobni jeszcze długo będą mieli co komentować.
Pozdrawiam serdecznie.

jabu

I jak wrażenia? :D Moim zdaniem boski odcinek.

ocenił(a) film na 4
NieMamSwojegoZdania

Che, che. Boski - jak cały serial. :-)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones