PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=966}

Męska gra

Any Given Sunday
1999
7,4 25 tys. ocen
7,4 10 1 25113
6,4 18 krytyków
Męska gra
powrót do forum filmu Męska gra

Jako dzieciak kochałem ten film. Dzięki niemu zajarałem się futbolem i śmiało
wystawiłbym mu 10/10. Wczoraj obejrzałem go ponownie i nie mogę przestać się dziwić,
co mi się w nim podobało 10 lat temu. Historia opowiedziana w tym filmie jest tak
naciągana i prostacko przestawiona, że aż rzygać się chce. No i to 'amerykańskie'
budowanie akcji filmu, które kulminuje się podczas wielkiego meczu na końcu, gdzie
przy przygrywającej muzyce wszyscy bohaterowie w końcu zrozumieli swoje błędy...O
litości. No, ale do rzeczy - przedstawiał będę poszczególne postaci i ich "zmianę" w ciągu
kilku minut.

- Młody lekarz (nie pamiętam nazwiska) - uosobienie sprawiedliwości i
rozumu.,szykanowany przez starszego i zdemoralizowanego kolegę po fachu i oto przed
ostatnim meczem mamy jego wielki tryumf. Odkrywa uraz Sharka, a trener mianuje go
lekarzem zespołu. Wow, super pięknie. W końcu właściwy gość na właściwym miejscu -
jak pięknie wypomniał przysięgę Hipokratesa koledze. I co? No nie będzie tak pięknie -
przed meczem Shark prosi go o zastrzyk z kortyzolu, a on odmawia, bo to nie jest
uzasadnione z medycznego punktu widzenia. W końcu łamie się pod głupawym
uśmieszkiem Sharka. Wow, co za dramat tej postaci, cóż za wewnętrzna walka...Scena
naprawdę słabiutka.

Christina Pagniacci - właścicielka klubu. Postać tak wredna i niesympatyczna, że ma sie
ochotę już strzelić w pysk. Próbuje wyjść z cienia zmarłego ojca i nie bierze jeńców. Nie
odnosi jednak takich sukcesów bo dla niej futbol to biznes i liczą się cyferki a nie serce.
Nagle podsłuchuje rozmowę trenera i swej alkoholizującej matki i co? ZMIANA!! Klapki z
oczu jej opadły, podczas meczu rozmawia szczerze z matką i aż łzy im lecą, a ja jako widz
mam ochotę płakać ze śmiechu.

Shark - serce obrony. Wielki chłop, a móżdżek malutki. Nie rezygnuje z gry mimo, iż grozi
mu śmierć, bo musi dostać bonus. Ile spytacie? Milion dolców, a robi to bo ma "żonę i
czwórkę dzieci, które musi posłać do college'u". Litości, koleś gra od kilkunastu lat, ma
wielką chatę, obwiesza się diamentami i złotem, robi wielkie imprezy i nagle potrzebuje
miliona dolców, bo bez tego dalszy żywot jego rodziny wisi na włosku. Skoro grał
kilkanaście lat, zarobił pewnie dziesiątki milionów, to gdzie do cholery jest ta kasa?
Przehulana na imprezki, samochody itp., więc co zmieni ten milion? Pójdzie na dzieci?
Śmiem wątpić. Gdy tylko pojawił się temat urazu Sharka chyba każdy widz wiedział, że
dostanie ten decydujący cios. No, ale w amerykańskim filmie musi być patosem, więc
gdy do końca meczu zostało bardzo niewiele, a przeciwnicy są jard od przyłożenia, które
da im zwycięstwo, do akcji wkracza Skark. I co? Ryzykując własne życie blokuje
przeciwnika. Wow, nikt się tego nie spodziewał!! Waląc kilkadziesiąt wejsć w każdym
meczu nic mu się nie stało, ale o losie niesprawiedliwy, w ostaniej akcji obronnej meczu
zatrzymał przeciwnika jard od przyłożenia. Uratowałeś swoją drużynę, mój ty bohaterze.

Washington - największa gwiazda drużyny - koleś zakontraktowany po to, by biegać,
łapać i zdobywać punkty. I robił to, aż do momentu pojawienia się Beamena, ktory z
gwiazdorstwem Washingtona się jakoś nie mógł pogodzić. Czy Washington jest zdolny
poswięcić się dla drużyny tak, jak Shark? Nie, bo to najemnik i nawet nie blokuje, bo
ostrzejsze wejścia grożą kotnuzją, a kontuzja przeszkodzi w zdobywaniu jardów, a brak
jardów nie da bonusu od sponsora. Ot taka zagmatwana sytuacja. Aż, tu nagle podczas
treningu zagaduje go chłopiec, który mówi mu to, co wie każdy, czyli, że nie broni bo się
boi kontuzji. Widzicie tę wewnętrzą przemianę tej postaci podczas tej rozmowy? Wzrok
spuszczony na podłogę i nerwowe podrzucanie piłki? Co za dramat! Przychodzi ostatni
mecz i co się dzieje? Washington zablokował! Co za zmiana,teraz już jesteśmy
bezpieczni i wygramy! Czuję, że filmowi kibice Rekinów poczuli nagły zryw "patriotycznej"
miłości do klubu. Malo tego w ostatnich sekundach Willie podaje do Washingtona, a ten
biegnie wzdłuż linii autowej z piłką. Niegdyś pazerny na każdy przebiegnięty jard za
pewne biegł by do końca nie zważając na 2 obrońców, ryzykując stratę piłki. No, ale na
szczęście to był już "nowy" Washington i wybiegł na aut, czym zagrał rozsądnie,
bezpiecznie i poświęcił dla drużyny swoje lekkie pogorszenie statystyk, a kto wie może i
bonus. Wash, jesteś wielki!

"Cap" - stary quarterback, legenda klubu. Tak walczył o powrót na boisko. Mimo bólu i
wątpliwości. Zbliża się mecz, a on traci pewność siebie i boi się gry. Chce kończyć
karierę, ale żona używa wobec niego "twardych argumentów". No i przychodzi w końcu
ten mecz, a Cap jest "wielki". Gra jak młody bóg, ale sił i zdrowia wystarcza mu jedynie
na połowę meczu. I co? Stary Cap, który zawsze mówił "Dam radę trenerze" nagle chowa
dumę w kieszeń i daje się zmienić. Cóż za poświęcenie dla drużyny. Stary mistrz z
godnością godzi się, by ster przejął młodziak, bo drużyna jest w potrzebie, a on już nie
daje rady. No, ale jeszcze pomaga jak może. Daje celne rady Beamenowi - ot taka mała
propozycja jego dalszej roli w zespole. Kurcze, jeszcze dzień wcześniej z nim rywalizował
, krytykował go, a teraz daje mu rady jak najlepszy kumpel.Beamen zaś jak do
najlepszego kumpla mówi " Thanks, not so old man" O tak, ten mecz zmienił chłopców w
mężczyzn. Ja, jako widz zaś nie mogę nie uronić herbaty ze śmiechu.

D'Amato - stary trener, który z niejednego pieca chleb jadł. W przeszłości prowadził
drużynę do mistrzostwa. Polega wyłącznie na sobie i swym doświadczeniu. Zatrudnili
mu do pomocy Croziera - młodego koordynatora ofensywy, który bazuje na "nowej
szkole" i technologii, ale coach D mu nie ufa. W pierwszym meczu widzimy jak Crozier
ma razję, a D'Amato bazując na swoim przeczuciu doprowadza do porażki zespołu. Ileż
wątpliwości rodzi się w sercach graczy, trenerów i kibiców? Czy stary list stracił to "coś"?
No, ale przychodzi ten ostatni mecz i to D jest górą! Crozier nie daje rady, ale D'Amato
świetnie wybiera zagrywki. Co za pewność, co za wiedza, co za trener. Matko święta,
budujmy mu pomnik. W przerwie meczu nawet zdecydował się wpuścić Beamena, choć
wiedział, że to wielkie ryzyko dla jego trenerskiej reputacji. Przychodzi ostatnia i
decydująca o zwycięstwie akcja i co? D'Amato pochyla głowę z pokorą i pozwala
Beamenowi zdecydować co zagra. Wow, Stary lis w koncu zaufał młodziakowi. Czy w
końcu zrozumiał, że futbol się zmienił i młodzi też mają coś do powiedzenia? Ileż pytań
się rodzi? Scen D'Amato z kobietami nawet nie będę komentował, bo były tak żałosne, że
nie chce mi się o nich pisać.

Beamen - młody, aspirujący do gwiazdorstwa quarterback. Robi co chce i robi to dobrze.
Zabiera sporo blasku chwały i Washingtonowi, i D'Amato, więc trzeba go utemperować,
bo jego swobodny styl gry przyniesie więcej strat niż korzyści. D'Amato pokazuje mu
zdjęcia starych mistrzów, a Willie ich wyśmiewa, bo robi mu się smutno. On chce być
kimś więcej. Ależ przejaw buty - młodziak, ktory jeszcze nic nie osiągnął wypina się na
legendy sportu. No, ale jak zwykle - przychodzi ten ostatni mecz i przemowa w szatni
coacha zmienia Beamena w innego człowieka. Widzieliście ten podjazd kamery na jego
twarz i kiwanie głową? Oto narodził się nowy gracz, który gra dla drużyny, a nie siebie.
Miało być pięknie i patetycznie, a wyszło żalośnie. Po przerwie pojawia się na boisku i
przed pierwszym snapem zdobywa się da wielkie wyznanie grzechów. Co za przemowa
do kolegów. "Byłem zły, ale już nie jestem. Przepraszam" czy coś w tym stylu. No, ale
widać gadka podziałała, bo wszyscy z radością mu wybaczyli i zabrali się do kopania
tyłków przeciwników. A Beamen grał jak gwiazda - robił to, co chciał coach i nawet, gdy
zobaczył, że obrona przeciwnika rozczytała ich zagrywkę wziął czas. Wow, stary Willie by
zaimprowizował i może by sie udało. No, ale odmieniony Willie bierze czas i pokornie
idzie wysłuchać, co coach ma do powiedzenia. Szczyt żałości i traktowania widzów jak
idiotów? O nie. Przychodzi ostatnia akcja, w której Willie dostał wolną rękę co do
zagrywki. I co robi? Patrzy na linię końcową, ale przed oczami migają mu zdjęcia legend
futbolu i przypomina sobie zagranie jednej z nich. Chwila namysłu i powtarza to zagranie.
Wow, udaje mu się! "Te emocje, te pościgi"-cytując pewnego znanego krytyka. Młody i
zarozumiały gwiazdorek w końcu oddał hołd sławom minionych lat i zrozumiał, że też jest
częścią futbolowej rodziny. Łezka się kręcić powinna. Jeśli chodzi o sprawy damsko-
męskie to wątek też był żałosny. Willie smakując lekko sławy, rzuca dziewczynę. Potem
obraca się wokół lasek, ale jak widzi swoją byłą, to biegnie za nią i chce wrócić do niej.
Co za piękna przemiana - kasa i sława nie są w stanie pokonać prawdziwej miłości. Ot
taki mały wątek romantyczny żeby i kobiety miały przy czym uronić łezkę oglądając ten
"męski film".


Reasumując, oceniam "Any given Sunday" na 5/10, a te 5 tylko dlatego, że uwielbiam
Pacino, który grał tu dobrze i z każdym dniem uwielbiam coraz bardziej futbol. Gdyby ktoś
zrobił podobnie prostacki film o krykiecie i obsadził w głównej roli np. Roberta
Pattinsona, to dałbym mu bez wahania 1 lub 2/10.

ocenił(a) film na 10
Cycson

Czytając ten komentarz widać jak bardzo kolega dorósł i zrozumiał jaki jest football, a teraz kiedy już zrozumiał to znęca się nad filmem który zaszczepił mu pasję. Żałosne? Nie, po prostu oczywiste. To film o sporcie skierowany do rzeszy ludzi którzy liżą tylko emocje z nim związane. nie odbieraj im tego tak jak nikt nie odebrał Tobie tego 10 lat temu :)

Oczywiście obrzucisz mnie gó...m tak jak ten film, nic tylko bić brawo :)

ocenił(a) film na 5
adriao

Czy ja komuś odbieram możliwość obejrzenia tego filmu i oceny jego wartości? Nie sądzisz, że zbyt wielką władzę przypisałeś do mojego mieszania z gó*** filmu? Nie ma sportowej rywalizacji bez emocji, tak samo jak i nie ma dobrego filmu bez emocji. Gdy jednak granica zostaje przesunięta pod pole bramkowe z napisem "banał", to ukazane emocje są karykaturalne i żałosne. Ten film obcuje na najprostszych schematach, które widzieliśmy już wiele razy i to nie tylko w filmach o sporcie. To, że odbiór danej formy wyrazu artystycznego zmienia się z wiekiem jest, jak sam to określiłeś, oczywiste. Prawdziwą wartość poznaje się właśnie po zderzeniu z odmiennym spojrzeniem i perspektywą czasu. "Any given Sunday" dla mnie tej próby nie przeszedł w żadnym razie i nie jest to znęcanie się, bo nie sprawia mi to żadnej frajdy. Kocham football i oglądanie jego karykatury okraszonej najbanalniejszymi schematami grania na emocjach jest dla mnie co najwyżej smutne.

Ja wyraziłem swoją opinię na temat filmu, Ty jedynie wyraziłeś swoją opinię na temat mojej opinii. Ok, masz do tego pełne prawo, ale ostatnim zdaniem sam sobie wystawiłeś świadectwo. Nie próbuj tu zgrywać domorosłego e-męczennika, któremu ktoś zabrania prawa wypowiedzi. No, ale skoro uważasz, że ja wypowiedzią mogę komuś odebrać możliwość osobistego obcowania z tym filmem, to może widzisz świat w takim porządku. Jeszcze na koniec to komiczne "nic tylko bić brawo". Bijesz brawo mi za to, że Cię zbesztam z gó*** czy sobie za to jak pięknie sobie to wyobraziłeś w swojej martyrologicznej wizji? Kurczę, cierpisz już przed zbrodnią. To się nazywa wrażliwa dusza. Pytanie tylko po co wdajesz się w dyskusję z kimś, kto w Twoim mniemaniu będzie Cię jedynie obrażał?