Nazwisko Arnolda Schwarzennegera to nie jest coś, co przykuwa moją uwagę w filmie. Ale tym razem dobrze, że tak się stało. Arnie jest zupełnie do zniesienia, gdy nie pręży na wszystkie strony świata swych gigantycznych muskułów i gdy znajdzie odrobinkę czasu na intrygujące spojrzenie czy sympatyczny uśmiech. Jego osobliwy akcent tylko dodaje postaci granej przez eks-Austriaka specyficznego uroku.
Sam film, mimo wielu schematów i akcji po prostu mocno przewidywalnych niesie sobą jednak delikatny powiew świeżości. Wyraźnie kpi z filmowego asa brytyjskiego wywiadu, nieśmiertelnego i niepokonanego agenta 007, na swój sposób powielając większość "patentów" brytyjskiej bondowskiej serii. Wyraźny podział na dobrych i złych to jednak tym razem tradycyjny podział na dobrych Amerykanów i ich śmiertelnych wrogów, przypadkiem wyjątkowo aktualny, gdy wziąć pod uwagę tych wrogów. Bardzo dobre aktorstwo, świetna przemiana z, delikatnie mówiąc, zaniedbanej żony w seksbombę (Jamie L. Curtis) i z zaganianego ojca-handlowca-szpiega w super-ojca-szpiega, trochę mniej przekonująca (Arnold).
Tak czy owak, ogląda się po prostu z przyjemnością. I to by było na tyle.