W trakcie oglądania "Yumy" cały czas miałem wrażenie, że scenarzysta chciał się trochę
pobawić konwencją. Do końca nie rozszyfrowałem czy historia była z przymrużeniem oka czy
na poważnie, ale zaobserwowałem dużo cech klasyków amerykańskiego westernu.
Oczywistym mi się wydaje, że główny bohater miał być antybohaterem o silnym poczuciu
niesprawiedliwości dorastającym w toksycznym środowisku z patologicznymi kontaktami z
rodziną. Co więcej czarno-biały antagonista, mocno przerysowane postaci, typowy
westernowy happy-end, sporo nawiązań do omawianego gatunku, niespełniona miłość czy
wreszcie postać Ziggiego - kto nie widział w nim Coopera czy Wayne'a?
Taka moja mała analiza, z tego powodu istotna gdyż jeśli mam rację oznacza to wyjątkową
świeżość w polskim kinie. Nawet umiarkowany sukces artystyczny tego filmu może
utorować drogę czemuś nowszemu niźli historyczne dramaty o martyrologicznym
wydźwięku. Zabawa konwencją, pastisz czy autoironia to w rodzimym kinie zjawisko wręcz
niespotykane.
Pozdrawiam, M.