Christian Bale kontra rednecki: skromny robotnik po przejściach bierze odwet na człowieku odpowiedzialnym za śmierć brata. Film Scotta Coopera to ni mniej, ni więcej, jak klasyczne kino zemsty, tyle że ubrane w kostium "niezależnej" produkcji z ambicjami. Tezie, że jest to kino niezależne przeczy niejako gwiazdorska obsada oraz nazwiska producentów (DiCaprio, Ridley Scott), jednak reżyser konsekwentnie brnie w formułę, jaką upodobali sobie młodzi reżyserzy z pretensjami do "artyzmu". Narracja jest więc niespieszna, w tle, zamiast muzyki, słychać jakieś "plumkania", a najlepszym określeniem dla ogólnej tonacji obrazu będzie: "smętna". Sam scenariusz wykorzystuje cały zestaw ogranych schematów, na szczęście jednak z reguły robi z nich nie najgorszy użytek.
"Out of the Furnace" (któż wpadł na tak wysoce pretensjonalny polski tytuł? dystrybutor o stadium rozwoju emo-dwunastolatka?) ogląda się bowiem bez bólu, w czym zresztą największa zasługa aktorów: Bale gra trochę cierpiętniczo, ale i tak chłopaka uwielbiam, Harrelson demonizuje swą postać, jak tylko się da, ale widz ma z tego podobny ubaw, jak on sam musiał mieć na planie. W tle mamy jeszcze niezawodnego Dafoe i szlachetnego stróża prawa Whitakera. To z powodu tej czwórki czas poświęcony na seans nie jawi się jako stracony, sam film jednak wtórny i nazbyt dęty. Czy w dzisiejszych czasach naprawdę nie można nakręcić już zwyczajnego "revenge movie", bez udawania, że oto widz ma do czynienia z uniwersalną przypowieścią o kondycji ludzkiej? Bo to chyba właśnie pan Cooper usiłował nam wcisnąć.
>Polski tytuł
Dobrze że obejrzałem ten film przed powstaniem tego nieszczęsnego polskiego tytułu.
Tytuł oryginalny oddaje znakomicie treść filmu, ale dokładnie przetłumaczyć się nie da, bo jest przysłowiem, odpowiednikiem polskiego „z deszczu pod rynnę”. Więc trzeba było nadać nowy. Paradoks polega na tym, że skromny (pomijając gwiazdorską obsadę ) film otrzymał zupełnie nieadekwatny i „dęty” tytuł. A można było chociażby „W imię brata…”