W 1993 roku Michał Nekanda-Trepka nakręcił dokument "Karuzela" o relacjach polsko-żydowskich z okresu zagłady. Po latach wraca do tematu: Campo di Fiori odsłania dramat nieczystego sumienia Polaków. Motywem przewodnim jest znany wiersz Czesława Miłosza - do którego odwołuje się tytuł filmu - czytany przez samego poetę. Całości dopełniają archiwalne zdjęcia z getta warszawskiego, wypowiedzi świadków Wielkiego Tygodnia 1943 roku i współczesne obrazy Campo de' Fiori i Placu Krasińskich.
Kontrowersyjny dokument poświęcony subkulturze gotów, ich życiu, filozofii, muzyce i granicach, których nie boją się przekraczać. Wielu postrzega subkulturę gotycką jako mroczną, nie do końca zrozumiałą i tożsamą z satanizmem. W powszechnej opinii króluje stereotyp wiecznie smutnego i samookaleczającego się gota. Tymczasem zafascynowani mrokiem goci nie mają nic wspólnego z kultem szatana. Cechuje ich dystans do świata, uwielbienie śmierci i raczej romantyczna postawa życiowa. Ich znakiem rozpoznawczym jest strój – czarne, niekiedy z elementami czerwieni lub fioletu, futurystyczne kreacje, ciemne okulary i różnego rodzaju metalowe dodatki. Goci na ulicach miasta budzą mieszane uczucia – od ciekawości po skrajną niechęć, która ma związek z ich wampirycznym wyglądem, charakterystycznym makijażem, tatuażami i obrożami z ćwiekami. Reżyser obrazu, wtapiając się w tę społeczność, dowiedział się, że tak naprawdę goci nie lubią słowa subkultura, wolą, kiedy mówi się o nich „formacja estetyczna”. W filmie pojawia się wiele barwnych postaci, m.in. autorzy pierwszej polskiej strony o nekrofilii, którzy na co dzień jeżdżą karawanem, wampirzyca z Krakowa preferująca randki z mężczyznami, którzy pozwalają pić swoją krew, Mefisto – energetyczny wampir z Łodzi oraz Xeno, ideolog gotyku, nieprzeciętnie inteligentny informatyk. Każdy z bohaterów dokumentu ma swoją fascynację – jedni używają do spania trumien, inni piją krew i analizują nekrofilię, jeszcze inni pasjonują się wampiryzmem i samobójstwami.
Film według scenariusza Edwarda Redlińskiego, autora m.in. "Konopielki". Bohaterem obrazu jest Bartłomiej, gospodarz, który słynie z tego, że wygłasza wspaniałe mowy pogrzebowe. Cieszy się on we wsi ogromnym autorytetem. Pewnego dnia Bartłomiej stwierdza, że jest już za stary, aby wykonywać swoje obowiązki i rozpoczyna poszukiwania następcy.
Kazimierz Karabasz, reżyser, pedagog, twórca "polskiej szkoły dokumentu" ostatnimi laty rzadko zabiera głos na srebrnym ekranie. Ale mimo to, albo właśnie dlatego, każda Jego wypowiedź jest tak ważna, tak istotna dla dalszego rozwoju tego rodzaju filmowej sztuki. Nie jest inaczej ze zrealizowanym w dziesięciolecie odzyskania przez Polskę niepodległości obrazem "O świcie i przed zmierzchem”. Wspólnie ze Zbigniewem Wichłaczem podejmują próbę filmowego podsumowania pierwszego dziesięciolecia. Okresu gwałtownych przemian nie tylko gospodarczych, ale też tych najtrudniejszych do obserwacji, zmian w warstwie mentalnej, emocjonalnej i intelektualnej. Możemy przyjrzeć się dwóm generacjom Polaków. Dopiero wchodzących w życie, i tych którzy już prawie od nas odchodzą. Maturzysta i Emeryt. Tacy, pozornie zwykli, pasażerowie pociągu. Pociągu Polska. Twórca przygląda im się wnikliwie. Cierpliwie słucha. Film kończy się cytatem z wiersza Tadeusza Różewicza; "… coś się skończyło nic się nie chce zacząć może się już zaczęło?". No właśnie. Może?