Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Prawda i wyzwanie

Tytułowy Birdman przypomina skrzyżowanie postaci Birdmana i Blue Falcona ze starych kreskówek studia Hanna-Barbera. To ptasiopodobny superheros, w którego w latach świetności wcielał się główny bohater, aktor Riggan Thomson. "Birdman" brzmi też trochę jak Batman i nie jest to skojarzenie przypadkowe. Thomsona gra w końcu Michael Keaton, swego czasu wyniesiony na szczyty sławy właśnie dzięki roli Człowieka-Nietoperza. W świetnym filmie Alejandro Gonzáleza Inárritu płaszczyzny prawdy i ułudy swobodnie się przenikają, fikcja żeruje na faktach, a my - wraz z bohaterem - coraz bardziej gubimy się w tym misternie skonstruowanym labiryncie.




 
Keaton w istocie obficie czerpie tu z własnych doświadczeń. Jego rola to popis aktorskiej odwagi. Kariera gwiazdora - podobnie jak jego bohatera - rzeczywiście przyhamowała przecież, odkąd zrezygnował on z grania ikonicznego bohatera. Kiedy Riggan z zawiścią komentuje sukcesy Roberta Downeya Jr, nie sposób nie pomyśleć, że i Keaton może mieć podobny żal. Downey wrócił bowiem na szczyt właśnie dzięki wbiciu się w (co prawda żelazne) kalesony superherosa. Aktor obnaża się tu więc nie tylko fizycznie, nie szczędząc nam widoku swojego nadgryzionego zębem czasu ciała, ale i - przede wszystkim - pokazując ludzką twarz celebryty. Małostkowego, kierowanego złudzeniami własnej wielkości, niejednokrotnie żenującego. Keaton jest tu idealnym człowiekiem na idealnym miejscu nie tylko ze swoim biogramem, ale i nieodłącznym talentem do swobodnego łączenia dramatu z komizmem. Film Iñárritu jest bowiem - nietypowo dla tego reżysera - komedią. Czarną, bolesną i domagającą się przedrostka „tragi-”, ale jednak komedią.


   
Kanwą fabuły jest desperacka próba Riggana zrobienia wreszcie "czegoś ważnegoW jego wypadku oznacza to wyreżyserowanie i zagranie głównej roli w broadwayowskiej adaptacji opowiadania Raymonda Carvera. Thomson już na starcie nie jest oazą spokoju, a wokół niego wciąż mnożą się kolejne problemy: do obsady dołącza kapryśny Mike Shiner (Edward Norton), dziewczyna bohatera (Andrea Riseborough) oświadcza mu, że jest w ciąży, a jego córka (Emma Stone) wyszła właśnie z odwyku i wymaga szczególnej uwagi. Życie prywatne aktora zaplata się z życiem zawodowym, czy raczej - jak chciałby, żeby było ono postrzegane - "artystycznymIñárritu pokazuje tu rozdźwięk między światami aktorów a celebrytów, między nowojorską śmietanką a Hollywoodzkim motłochem. To jak młot i kowadło, między którymi utknął bohater, żywiący ambicje o tworzeniu sztuki przez duże "S", ale nie mogący uciec od pokusy powrotu do świata blockbusterów. Każdy z tych porządków ma jednak własny pluton ewaluacyjny - czy raczej egzekucyjny. Z jednej strony jest prasa drukowana: jedna recenzja napisana przez pochyloną nad notesem i drinkiem zajadłą krytyczkę może tu pogrążyć spektakl. Z drugiej mamy media społecznościowe: Twitter i Facebook kuszące łatwymi możliwościami i nieograniczonym zasięgiem. Dla Riggana oba światy są jednak obce, w obu się gubi.
   
 Reżyserska robota Iñárritu w dużej mierze opiera się na potęgowaniu tego wrażenia. Do zszycia wszystkich - prawdziwych i urojonych - sytuacji, których doświadcza bohater, twórca wykorzystuje jedno, nieprzerwane ujęcie. Po cięciach montażowych niemal nie ma śladu. W rezultacie akcja wydaje się więc płynąć w czasie rzeczywistym, choć raz za razem pojawiają się przeskoki i elipsy. Z realizacyjnego punktu jest to prawdziwy majstersztyk, wrażenie robi niemal wszystko: praca kamery, inscenizacja, logistyka, ścieżka dźwiękowa wykorzystująca jedynie perkusję (bębniarz zresztą co jakiś czas sam pojawia się w kadrze)… Ale Iñárritu nie interesuje techniczny popis sam w sobie. Jego stylistyczny koncept doskonale sprawdza się jako zapośredniczenie doświadczenia bohatera. Pogłębia też tematyczne zaplecze filmu.
 
Ciągłość ujęcia stawia bowiem przed aktorami wyzwanie bardzo - jak na film - teatralne. A część akcji toczy się na broadwayowskiej scenie, podczas kolejnych prób do wystawianej przez Riggana sztuki. Akcja przedstawienia dodaje następne lustro do labiryntu umysłu bohatera. Opozycja teatralności i filmowości jest jeszcze jedną wersją nieustannie naginanej tu granicy między prawdą a fałszem. Kolejne płaszczyzny filmowej rzeczywistości są jak kolejne zakładane przez Thomsona peruki. Grany przez Nortona Shiner wyznaje zresztą w którymś momencie, że całe jego życie jest grą, a jedynie na scenie pokazuje on prawdę, jest szczery. Córka Riggana zaś wdaje się z Shinerem w grę w "prawda albo wyzwanieIñárritu pokazał już - choćby w "Babelu" - że potrafi konstruować skomplikowane filmowe światy. Tutaj jednak przeszedł samego siebie. Tym większe to osiągnięcie, że cały ten mikrokosmos znalazł on w głowie jednego bohatera. Cóż, prawda jest taka, że sprostał postawionemu przed sobą wyzwaniu.

Moja ocena:
8
Jakub Popielecki
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje