Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Kalinowe serce 

Na rodzimym, popkulturowym firmamencie Kalina Jędrusik nie mieni się wprawdzie takim blaskiem jak papież czy Orły Górskiego, ale w bezchmurną noc i tak da się ją dostrzec. Rzucając kamieniem, traficie w jej domorosłego biografa, a nostalgia wygładziła krawędzie wspomnień do tego stopnia, że równie dobrze mogłyby dotyczyć Królowej Bony. Nic dziwnego, skoro przez niemal dwie dekady Jędrusik była figurą skrojoną na społeczne zamówienie – grzesznicą i świętą splecionymi w wiecznym klinczu. W poświęconym jej filmie Katarzyny Klimkiewicz zza parawanu narodowych fantazji wyłania się jednak kobieta. Ups. 

Na esencjonalne w każdej filmowej biografii pytanie: jaka była Zuzanna Iksińska?, Klimkiewicz odpowiada przekornie: była taka, jak sobie życzyliśmy; była tą, którą usypaliśmy sobie z marzeń o "polskiej Marylin Monroe" oraz peerelowskim wampie. Ale była też kimś, kto wysunął dłoń z szufladki i rozpruł uszyte na miarę kostiumy. Zamiast opowiadać jej losy od kołyski aż po grób, reżyserka skupia się na momencie największej chwały i zarazem chwili niezawinionego upadku. Nie bez przyczyny Jędrusik poznajemy w zenicie popularności Kabaretu Starszych Panów. Gdy po odrzuceniu awansów szefa artystka staje się personą non grata w publicznej telewizji, świadomość moralnej racji nie zwalnia jej z konieczności wyciągnięcia wniosków. Te zaś są ponure – nawet obyczajowa transgresja może być polem nieustannej, patriarchalnej kontroli. A bohaterkę do parteru sprowadzają tu wszyscy, od męża Stanisława Dygata (Leszek Lichota) przez kochanka Lucka (Krzysztof Zalewski) po wspomnianego dyrektora telewizji, Molskiego (Bartłomiej Kotschedoff). 


Klimkiewicz ma na koncie dwa filmy, w których podobny rodzaj opresji staje się katalizatorem emancypacji. W "Hanoi-Warszawie" spotyka to młodą Wietnamkę uzależnioną ekonomicznie i emocjonalnie od narzeczonego. W "Zaślepionej" – pełną niezwerbalizowanych resentymentów oraz uprzedzeń inżynierkę lotnictwa uwikłaną w romans z Algierczykiem. Kalinę Jędrusik, która tańczy i śpiewa w swingującej rzeczywistości lat 60., na pozór niewiele łączy z tymi kobietami. Całość ogląda się momentami jak superbohaterskie origin story, powtarza się w filmie ujęcie Jędrusik zmierzającej dziarskim krokiem w stronę kamery, a jej przemiana rozpisana jest na coraz jaskrawsze akty rebelii. Ale przecież i ta rzeczywistość ma swój mroczny rewers – zamiast z "Niewinnymi czarodziejami" kojarzy się wtedy z płótnami Edwarda Hoppera. On też lubił marazm przy kuchennym stole i ludzi przypominających owady w bursztynie. 



Chociaż sporo intrygujących konceptów zostaje tu na papierze (surrealistyczne zderzenie bohaterki ze spersonifikowaną, katolicką moralnością to inscenizacyjny strzał w kolano), a niektóre wątki rozłażą się w szwach (postać Jędrusik rezonuje tak mocno z obecnym klimatem polityczno-społecznym, że dyrektor Molski staje się chodzącą tautologią), film Klimkiewicz pozostaje fascynującym zapisem snu o epoce. Autorka nie boi się uczynić z Dygata wyliniałego abnegata w papciach, ma odwagę zamienić Tadeusza Konwickiego w figurę stricte komediową, zaś z kręcącego się wokół nich Kazimierza Kutza (Borys Szyc w kuriozalnym tupeciku) czyni adepta polskiego zakonu Jedi – to przecież on nakręci wkrótce wybitny "Upał" i unieśmiertelni komitywę Starszych Panów z Jędrusik. Konkluzja, iż bohaterka była "produktem" tej epoki, nie jest może odkrywcza. Podoba mi się jednak ten szczególny rodzaj popkulturowej wrażliwości, w której cytat z "Salta" to po prostu mrugnięcie okiem, a nie wielki dialog z romantycznym paradygmatem, z kolei "Tadzieniek" może być jednocześnie autorem "Małej apokalipsy" i przypominać bohatera "Zemsty frajerówPolskiemu kinu przydałoby się więcej takiego luzu.


Obsadzenie w głównej roli Marii Dębskiej – aktorki, która potrafi zamienić tekst pisany osikowym kołkiem w żywą, dramaturgiczną materię (vide "Piłsudski") albo wybić się z chóru na efektowną solówkę ("Zabawa, zabawa") – nie było wielkim ryzykiem (choć będę się upierał, że jeśli ktoś dostaje z tego powodu piany na ustach, świadczy to nieźle o polskiej kulturze fanowskiej). Jako Jędrusik jest doskonała. Pułapkę mimikry omija szerokim łukiem, ekspresję, intonację oraz język ciała swojej bohaterki ubogaca współczesną wrażliwością, zaś partie wokalne, w zaskakująco bliskich oryginałom aranżacjach, wyśpiewuje bez fałszywej nuty. Nie traci z pola widzenia żadnej Kaliny – ani tej, która wdzięczy się do górników w trakcie barbórki, ani tej, która z papierosem w ustach i dzieckiem na kolanach robi prasówkę, ani tej, która depcze osiedlową babokrację, wyklinając sąsiadki od najgorszych. O siłaczce na przyspieszonym kursie samoobrony nie wspominając. 

"Bo we mnie jest seks" nie jest oczywiście kinem formatu "UpałuObydwa filmy łączy jednak ten sam rodzaj bezpretensjonalnej lekkości. I to samo autorskie przeświadczenie, iż artystycznym azylem Kaliny Jędrusik była tragikomedia. Kutz wyznał po latach, że zawsze powątpiewał w jej seksapil – dostrzegał w nim wystudiowaną, sceniczną pozę oraz maskę, pod którą krył się ktoś znacznie ciekawszy. Klimkiewicz bez ceregieli dodaje, że był to ktoś, kogo nigdy nie chcieliśmy poznać.  

Moja ocena:
7
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje