Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Niewczesne rozważania

Dla Harry'ego Pottera nadeszły dobre czasy. Spektakularne sceny walki i olśniewające efekty specjalne usunęły się na dalszy plan. Od czasu do czasu tylko, z umiarem i taktem, pojawiają się niczym z dawna wyczekiwani goście; zawsze jednak w charakterze dopełnienia tylko, wzmocnienia zarysowanych wcześniej wątków.  Ani przez chwilę nie ulegają pokusie wysunięcia się przed szereg, zagrania roli toniki  w wybrzmiewającej kadencji akordów, które, o dziwo, ciążą do innego rozwiązania. Tym razem kryje się ono w niespiesznych gestach, zdawkowych słowach i w cieniu zakwitających dziewcząt.

Zazwyczaj staram się nie dociekać pozaartystystycznych możliwych przyczyn takiego czy innego stanu rzeczy. Pozwolę sobie tylko ("Każdy sobie troszeczkę pozwala i dlatego musi pozwalać...")  nieśmiało wyrazić obawę, że zarówno największa wada, jak i zaleta filmu może być rezultatem pewnej "kumulacji" - zachowując większość dynamicznych, mogących pomieścić całe morze efektów specjalnych scen na część drugą, producenci z kamienną twarzą, stosując maksymę starszą niż świat - après nous le déluge -  też szykują na koniec prawdziwy potop trzecich wymiarów, powietrznych wyścigów i magicznych rozbłysków. To już byłoby o dwa potopy za dużo. Obym tylko się mylił.

Dlaczego opiewając harmonię struktury nazywam ją również wadą? Niestety, podział filmu na dwie części wyrządził  kompozycji także nieodwracalne szkody - radioaktywny pierwiastek dłużyzny promieniuje przez niemal całą pierwszą połowę obrazu.

Pomimo to, całość jest jednak nieco więcej warta niż tylko suma poszczególnych fragmentów. Właściwie to pojedyncze sceny stanowią o jakości całego filmu. I tu kompozycja wchodzi w zalotne konszachty z fabułą. Kiedy Hermiona skanduje kolejne ochronne zaklęcia, niejako odgradzając bohaterów od całego świata, kiedy cała trójka znika w przytulnym namiocie, świat przedstawiony ulega nagłemu zawężeniu (a dlaczego, szczególnie mężczyźni, lubią takie zawężenia, pisze np. Roland Barthes). Choćby nawet i tylko na chwilę, ale to właśnie aktorzy stają się najważniejsi – spojrzenia, słowa albo ich brak, rosnące pomiędzy nimi napięcie.

Nie są to może aktorzy wielcy, ale dojrzewanie ich samych i postaci przez nich odgrywanych, przenikanie się tych dwóch planów, dostarcza dodatkowych wrażeń, tak i etycznej, jak i „estetycznej” natury. Kulminacyjna scena, w której według mnie następuje pewna jakościowa zmiana w postrzeganiu świata przez bohaterów, to scena tańca - bezkonkurencyjna, teatralna (w moich ustach to największy komplement), mądra? A potem tylko jedno zdanie: "Nie proś mnie więcej, żebym obcinała ci włosy."



Po prowizorycznym cieple domowego ogniska nastrój budowany jest na kontraście z szerokimi kadrami kamery, z długimi, prawie jak u Miklósa Jancsó, ujęciami, ukazującymi "potworność ludzkich przeżyć na tle piękności natury" (Witkacy). Samotność, pojedynczość, odejścia i powroty, i bungowskie upadki (rojenia Rona).

Wpleciona w film animacja tylko potwierdza wcześniejsze ("niewczesne"?) rozważania. Czterech ludzi zebranych przy filiżance herbaty wyrusza w najdalszą może podróż swojego życia, zabierając w nią także widza. Bez specjalnego wysiłku, przy użyciu oszczędnych środków, rozbudzają wyobraźnię i budzą skojarzenia (Bagiński, Burton). No i świetna Emma Watson, a właściwie jej retoryczny warsztat.

Niewątpliwą "cnotą" tej produkcji jest też brak nadmiernej "cnotliwości" - prawie udało się uniknąć jednoznacznych sądów moralnych, niektóre wątki uległy przyjemnemu zawieszeniu - do rozwagi (choćby przebieranki w ministerstwie – pytanie o konsekwencje własnych postępków wybrzmiewa prawie jak u Škvoreckyego przy wysadzaniu magazynu benzyny  w "Przypadkach inżyniera ludzkich dusz").

A i Voldemort jakiś niestraszny, z wielkim zresztą pożytkiem. To otaczający go ludzie interesują o wiele bardziej, zwłaszcza w kontekście modnych ostatnio prób rozszyfrowania mechanizmów rodzenia się totalitaryzmu, choćby renesansu twórczości Ödöna von Horvátha (w Polsce i zagranicą).

Nie mogło zabraknąć także wielbionej dzisiaj intertekstualności. "Matrix", "Władca Pierścieni", "Zmierzch", "2001: Odyseja Kosmiczna" to z pewnością niekompletna lista dzieł, do których nawiązują twórcy siódmej części Harry’ego, nieraz w mało subtelny sposób.

Na koniec wyznanie osobiste.  Jako reprezentant "wyrosłej" już nieco "generation  P" (jak Potter, nie Pepsi), mający możliwość bezpośredniej analizy moich światopoglądowych zmian i postrzegania "fenomenu" potteromanii, mogę tylko powiedzieć – dość osobliwie jest bawić się w analizę tego filmu z tej perspektywy. Ale zrobiłem to z dużą przyjemnością - i choćbym się zarzekał, że nie, nie pójdę na ostatnią z ostatnich części - i tak dobrze wiem, że zwalczę tę pokusę w najlepszy z możliwych sposobów. Ulegnę jej.

Moja ocena:
6
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje