Recenzja filmu

Wake Up (2023)
François Simard
Anouk Whissell
Turlough Convery
Benny O. Arthur

Ostatnie pokolenie

Filmowe trio kontynuuje misję romansowania z kinem grozy, gdzie zabawa w kotka i myszkę jest celem samym w sobie: ma ona przede wszystkim przynosić frajdę, a nie przemycać moralitety.
Ostatnie pokolenie
Roadkill Superstars (RSKK), kanadyjski, reżyserski kolektyw, w skład którego wchodzą François Simard, Anouk Whissell i Yoann-Karl Whissell, powraca w kolejnym nostalgicznym flircie ze slasherem. Tym jednak razem filmowe trio porzuca ejtisowy anturaż, którym raczyło nas w "Lato 84" (2018) na rzecz aktualnego kontekstu, za główne postacie obierając chyba najbardziej dziś polaryzującą grupę społeczną – czyli aktywistów klimatycznych.


Szóstka naszych bohaterów to przedstawiciele Pokolenia Z: Yasmin (Jacqueline Moré), Grace (Alessia Yoko Fontana), Emily (Charlotte Stoiber), Ethan (Benny O. Arthur), Karim (Tom Gould) i Tyler (Kyle Scudder). Za narzędzie walki z krwiożerczym, zawłaszczającym kolejne zasoby planety kapitalizmem obrali demolowanie centrów handlowych. W tym celu zaszywają się w zakamarkach sklepu meblowego "House Idea", do złudzenia przypominającego ten należący do skandynawskiej marki, żeby w nocy rozpocząć jego demolowanie. W myśl łączenia przyjemnego z pożytecznym, skrywając twarze za maskami symbolizującymi zwierzęta, urządzają na terenie przybytku prywatną sesję paintballa. Przyozdabiają meblowe aranżacje farbami i graffiti, a wystawy armatury łazienkowej dekorują organami i krwią ze sklepu mięsnego. Wszystko oczywiście dokumentują smartfonami, wrzucają do sieci i hasztagują, nawołując resztę świata do buntu. 

Aktywistyczny walc w alejkach nieoczekiwanie jednak zmienia kierunek. Pech bowiem chce, że nocną straż nad molochem pełnią akurat niezbyt poczytalny ochroniarz Kevin (Turlough Convery), fanatyk survivalu, oraz jego brat Jack (Aidan O'Hare) mający w termosie zawsze więcej burbona niż gorącej herbaty. O ile ten drugi chce jedynie świętego spokoju i zachowania posady przy jednoczesnym pielęgnowaniu swojego nałogu, o tyle temu pierwszemu marzy się krew niewiniątek. Sześć potencjalnych ofiar to dla niego niemal jak wygrana na loterii.  


Obawiających się manifestu ekologicznego, pragnę uspokoić. Aktywiści od RSKK są bardziej karykaturą "zielonych" niż grupą posiadającą jakąkolwiek strukturę i strategię. W przeciwieństwie do Kevina – człowieka mającego plan na każdą ewentualność i w obliczu nawet urojonego zagrożenia potrafiącego w godzinę skonstruować pułapki, których nie powstydziłby się sam Jigsaw z serii "Piła". W konfrontacji z ochroniarzem nasi bohaterowie tracą gardę, miotają się niczym dzieci we mgle, a ich strach – wiadomo – tylko napędza psychopatę. Problem stanowi także znikoma chęć do współpracy w obrębie samej grupy, dająca o sobie znać jeszcze przed utratą kontroli nad sytuacją. Wzajemne pretensje dotyczące chociażby statusu materialnego innych członków, złośliwe docinki czy chęć ugrania na boku romansu potęgują wrażenie prowizoryczności ich działań. Wszelkie próby sympatyzowania z nimi kończą się najczęściej niepowodzeniem. I paradoksalnie jest to największą zaletą filmu. 

Scenarzysta Alberto Marini skonstruował postacie niejednoznaczne, pozbawione typowych zero-jedynkowych cech protagonistów i antagonistów, zrywając tym samym z wpychaną nam przez mainstreamowe kino potrzebą identyfikowania się z bohaterami. Z jednej strony mamy zatem dobre intencje i walkę w słusznej sprawie, przeciwko eksploatacji lasów deszczowych dla konsumenckich fanaberii, z drugiej pozerstwo: aktywizm dla wyświetleń, lajków i zabicia czasu. Ważką sprawę, a jednak w scenerii paintballowej zabawy. Autentyczną troskę o koleżanki i kolegów w chwilach zagrożenia skrywaną pod maską obojętności czy braku zaufania. Przy tak krótkim czasie ekspozycji dostajemy zatem cały wachlarz osobowości budzących w zależności od okoliczności skrajne odczucia.  


Podobnie wymykający się definicjom jest sam Kevin. Człowiek być może z lekkim deficytem intelektualnym tudzież upośledzeniem, niedopasowany społecznie, niedogadujący się z innymi, zatopiony w swojej wizji świata, zabijający w hipnotycznym szale niczym Michael Myers, niepotrzebujący przy tym ukrywania się za maską. Jego motywy mają charakter instynktowny – niczym zwierzę zaczyna traktować sklep jak własne, wymagające obrony terytorium, choć zapewne jego właściciela też chętnie pozbawiłby oddechu. Zarówno on, jak i aktywiści są częścią tego samego systemu, dążącego do eliminacji wszystkiego co na marginesie, inne lub po prostu niedochodowe. Ironiczne są tu także zabiegi symbolami: walczący o prawa zwierząt sami stają się łowną zwierzyną, a ich prześladowca to w końcu człowiek, który zasobom natury zawdzięcza swoje survivalowe umiejętności.

Twórcy pilnują, żeby gatunkowe elementy były na swoim miejscu, jednocześnie gdzieniegdzie zręcznie podstawiają nogę schematom. Wykładają wszystkie karty na stół, rezygnując z elementu demaskowania mordercy i jego motywów, do czego przyzwyczaiły nas produkcje pokroju "Krzyku" czy "Koszmaru minionego lata". Zabieg ten redukuje napięcie do minimum, czyniąc tę rozgrywkę wyjątkowo chłodną – choć jakże kreatywną. Wystarczy wymienić tu chociażby scenę z farbą UV nadającą Kevinowi cechy siły nadprzyrodzonej. Filmowe trio kontynuuje zatem misję romansowania z kinem grozy, gdzie zabawa w kotka i myszkę jest celem samym w sobie: ma ona przede wszystkim przynosić frajdę, a nie przemycać moralitety. Komentarz społeczny nie nosi tu znamion radykalnego manifestu, ma raczej na celu skłonienie do refleksji odnośnie walczących ze sobą stron, wykorzystywanych środków i objętych celów. Jego ironiczność wybrzmiewa najsilniej w epilogu – prawdziwej wisience na przemocowym torcie. Miłośnicy konwencji nowym produktem od Roadkill Superstars będą zatem zachwyceni: spełnia on w końcu wszystkie gatunkowe obietnice nadając im nowy, współczesny sznyt, a nie tylko odcinając kupony od slasherowej wyliczanki. 
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?