Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Przyjaciele wesołego diabła

Kto ma rozum, niech liczbę bestii przeliczy: 2,5 miliona dolarów budżetu, 60 milionów dolarów wpływów z kinowych kas (lepsi z matematyki mogą uwzględnić inflację), dwie nominacje do Oscara (i jedna statuetka) oraz 5 filmów, które wyrosły na gruncie komercyjnego i artystycznego sukcesu. Do tego wartość niepoliczalna, czyli ponure dziedzictwo filmu przeklętego, który położył się cieniem na życiu filmowców, pochłonął przypadkowe ofiary i stał się podstawą szatańskiej teorii spiskowej. Kultowy "Omen" Richarda Donnera być może nie zmienił kina. Dał nam jednak 666 powodów, by wierzyć w przeznaczenie. 


Stanowiący prequel kultowej opowieści "Omen: Początek" roku pańskiego 2024 raczej nie będzie cieszył się podobą niesławą. Lecz, biorąc pod uwagę, jak rzadko w kinie zdarza się cud (ponownych) narodzin, warto zwrócić na niego uwagę. To kino tańczące na granicy czołobitnego hołdu i twórczej reinterpretacji; pełne – najczęściej spełnionych – ambicji i zwrócone twarzą do masowego widza; stanowiące pomost między tradycją spirytualistycznego kina grozy lat 70. oraz współczesnym posthorrorem. Ten ostatni, jak wiadomo, ma się za lepszego. 

Z przerzuceniem pomostu debiutująca w pełnym metrażu Arkasha Stevenson ("Nowy smak wiśni") nie zwleka zbyt długo. Już w prologu znany z oryginału ojciec Brennan (Ralph Ineson w roli skóry zdjętej z Patricka Troughtona) wpada na trop diabelskiego spisku, którego celem jest powołanie na świat antychrysta. Jego parafia wygląda jak z płótna Malczewskiego zamoczonego w denaturacie, na zewnątrz dmie złowróżbny wicher, a budowlańcy montujący witraż w okiennicy sprawiają wrażenie, jakby przespali kurs BHP. Cytując klasyków: "Oto nadciągają cumulusy, chyba rozumiesz, co to znaczy?

Areną walki o przyszłość bożych owieczek jest Rzym lat 70. – targany społecznymi turbulencjami, odwrócony plecami do Kościoła, sekularyzujący się szybciej niż ksiądz w szulerni. W obiektywie Aarona Mortona to słoneczny raj, przez który regularnie przetacza się klęska żywiołowa. Do miasta wjeżdżamy wraz z Margaret (Nell Tiger Free) – przyszłą zakonnicą, która do czasu złożenia ślubów ma odbyć posługę w lokalnym sierocińcu. Czasu na ekspozycję nie brakuje – "Omen: Początek" to rzadki przykład kina grozy, którego twórcy nie walą pięściami w drzwi gatunkowego repozytorium. Widać, że powolne rozgryzanie specyfiki zakonnego życia sprawia im sporo frajdy, a opowieść inicjacyjna jest dla nich równie istotna, co opowieść o apokaliptycznym kulcie. 




I tak, Margaret kursuje pomiędzy bezwzględną przeoryszą (pamiętajcie, drodzy filmowcy: z Sonią Bragą nie da się przegrać w kino), wyobcowaną i konsekwentnie izolowaną (hmm, ciekawe dlaczego?) dziewczynką oraz seksualnie wyzwoloną współlokatorką, która sama przygotowuje się do założenia habitu ("Dam swojemu ciału pooddychać, póki mogę" – oznajmia z frywolnym uśmiechem). To doskonała partia filmu – dzięki precyzyjnej reżyserii Stevenson niektóre z obyczajowych scen mają wręcz dokumentalną fakturę. A moment, w którym jowialne babiny obierają ziemniaki i stroją sobie żarty z młodzieży, to już w ogóle maksymalne stężenie Radu Jude na milimetr Disneya. 

Kiedy demoniczne siły zaczynają szaleć, Stevenson nie sięga od razu po młotek, ma w swoim przyborniku o wiele więcej narzędzi. Niewiele tu stukostrachów, za to sporo nieoczywistych kompozycji kadru, ciał i brył układających się w przerażające wzory czy dwuznacznej symboliki. W garnuszku ze składnikami kotłuje się nie tylko Donner, ale też Polański, Żuławski i Argento dla smaku. Jako że prequel "Omenu" może opowiadać jedynie o poczęciu i narodzinach antychrysta Damiena, "Początek" jest w dużej mierze horrorem cielesnym. Nie lękajcie się jednak budżetowych cronenbergaliów – narracja o "cielesności" to w gruncie rzeczy opowieść o naruszaniu i przekraczaniu jej granic. I właśnie w ramach tej opowieści znalazło się miejsce na sceny, które sprawią, że odruchowo sprawdzicie, jakież to studio producenckie maczało palce w "OmenieChoć trudno w to uwierzyć, nie było to A24. 


Znana z serialu "Servant" Nell Tiger Free wypełnia scenariopisarski szkic tuszem o najróżniejszych barwach. Jej pierwsza wizyta w nocnym klubie ma w sobie coś z innych czasów oraz innego kina, a konkretniej – z amerykańskiego offu. Z kolei metamorfoza naiwnej dziewczyny w zdeterminowaną siłaczkę odegrana jest tak subtelnie i z taką emocjonalną precyzją, że pasowałaby równie dobrze do klasycznej psychodramy. Nawiasem mówiąc, fantastycznie rezonuje jej rola z wątkiem Kościoła w kryzysie. Narzędziem represji jest w filmie właśnie niechciany dotyk; rozumiany dosłownie jako przemoc seksualna, i metaforycznie – jako władza kleru nad społeczeństwiem ("Sekularyzacja to większe zagrożenie dla Kościoła niż Szatan" – usłyszy bohaterka). 

Jasne, ta pulpowa wizja Kościoła nie jest oczywiście ani oryginalna, ani bulwersująca. Sprawdza się jednak jako fundament opowieści o zawłaszczonym ciele. I chyba nie trzeba tłumaczyć, dlaczego w czasach rozmaitych form zinstytucjonalizowanej opresji przeraża bardziej niż antychryst o twarzy dziecka. 


Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje