Recenzja filmu
Siostrzeństwo
Alfonso Cuarón wraca do korzeni. Meksykański reżyser, który podbił Hollywood za sprawą "Grawitacjai", po raz pierwszy od 17 lat postanowił nakręcić film w ojczyźnie. Jakby tego było mało, twórca słynący dotychczas z chłodnego dystansu do portretowanej rzeczywistości, tym razem zdecydował się opowiedzieć historię głęboko osobistą. Być może właśnie dlatego Cuarón postanowił odpowiadać w "Romie" nie tylko za reżyserię i scenariusz, lecz pełnił także rolę jednego z operatorów i współmontażysty. Choć istniały obawy, że tak silnie autorski rys zaszkodzi filmowi i uczyni go nazbyt hermetycznym, stało się coś wręcz przeciwnego. "Roma" to kawał znakomitego kina, które za kilkadziesiąt lat będziemy prawdopodobnie stawiać na jednej półce z dokonaniami Luchino Viscontiego czy Ettore Scoli.
Skojarzenia z tymi twórcami przychodzą do głowy dlatego, że akcja filmu, biorącego swój tytuł od nazwy modnej i stylowej dzielnicy Mexico City, toczy się we wczesnych latach 70. Cuarón dba zresztą o to, by "Roma" sprawiała wrażenie dzieła niedzisiejszego, w najszlachetniejszym sensie tego słowa. Podobnie jak reżyserzy tworzący w okresie złotego wieku kina autorskiego, Meksykanin nigdzie się nie spieszy i nie stara się przykuć uwagi widza za sprawą mnożenia kolejnych fabularnych atrakcji. Zamiast tego, demonstruje godną podziwu wrażliwość na szczegół. Właściwość ta znajduje swoje odzwierciedlenie w języku filmu, ze szczególnym uwzględnieniem roboty operatorskiej. Zdjęcia, powstałe tym razem bez udziału etatowego współpracownika Cuaróna – Emmanuela Lubezkiego – zachwycają zwłaszcza dzięki wykorzystaniu licznych panoram. Użycie właśnie tego środka wzmaga wrażenie przyglądania się przedstawionemu światu z iście dziecięcą ciekawością i doskonale pasuje do przyjętej przez Cuaróna konwencji rodzinnej sagi.
Portretowana w "Romie" zbiorowość składa się z gromadki dzieci, oddanych służących i charyzmatycznej matki próbującej wypełniać lukę po wiecznie nieobecnym ojcu. Perypetie bohaterów intrygują, nawet jeśli w ich życiu nie dzieje się pozornie nic szczególnego. Wystarczy jednak chwila przyglądania się drobnym troskom i małym radościom filmowej rodziny, by widz zapragnął stać się jej częścią. Największe zwycięstwo Cuaróna polega na tym, że wrażenie to nie zmienia się nawet, gdy po protagonistów upomina się w końcu dziejowa zawierucha. Kolejne kryzysy, czy to związane z katastrofami naturalnymi czy niepokojami społecznymi, tylko zwiększają poczucie wspólnoty i wpływają na bohaterów mobilizująco Doskonale widać to zwłaszcza w scenie, w której służąca, pod wpływem impulsu, przełamuje paraliżujący lęk przed wodą i nurkuje w morzu, by uratować topiących się podopiecznych.
Na czym, według Cuaróna, polega sekret tej dojrzałej symbiozy? Odpowiedź okazuje się genialna w swojej prostocie. Rzeczywistość "Romy" to świat niemal pozbawiony mężczyzn. Jeśli już pojawiają się oni na ekranie, obecność ta niemal zawsze oznacza kłopoty i presję, przeciw której trzeba się zjednoczyć. Cuarón, demonstrujący swe antymaczystowskie poglądy co najmniej od czasu przewrotnego "I twoją matkę też", wierzy, że to możliwe. W "Romie", analizując zbieżne w wielu punktach losy pani domu i jej ulubionej służącej, przekonuje, że porozumienie wynikające z posiadania tej samej płci jest ważniejsze niż różnice na tle klasy i wykształcenia.
Nawet jeśli myślenie to wydaje się nieco życzeniowe, Cuarónowi nie sposób odmówić daru przekonywania. Tym bardziej że – choć wiele się od tamtego czasu zmieniło – w dążeniu do równouprawnienia optymizm jest nam dziś potrzebny tak samo jak we wczesnych latach siedemdziesiątych.
Skojarzenia z tymi twórcami przychodzą do głowy dlatego, że akcja filmu, biorącego swój tytuł od nazwy modnej i stylowej dzielnicy Mexico City, toczy się we wczesnych latach 70. Cuarón dba zresztą o to, by "Roma" sprawiała wrażenie dzieła niedzisiejszego, w najszlachetniejszym sensie tego słowa. Podobnie jak reżyserzy tworzący w okresie złotego wieku kina autorskiego, Meksykanin nigdzie się nie spieszy i nie stara się przykuć uwagi widza za sprawą mnożenia kolejnych fabularnych atrakcji. Zamiast tego, demonstruje godną podziwu wrażliwość na szczegół. Właściwość ta znajduje swoje odzwierciedlenie w języku filmu, ze szczególnym uwzględnieniem roboty operatorskiej. Zdjęcia, powstałe tym razem bez udziału etatowego współpracownika Cuaróna – Emmanuela Lubezkiego – zachwycają zwłaszcza dzięki wykorzystaniu licznych panoram. Użycie właśnie tego środka wzmaga wrażenie przyglądania się przedstawionemu światu z iście dziecięcą ciekawością i doskonale pasuje do przyjętej przez Cuaróna konwencji rodzinnej sagi.
Portretowana w "Romie" zbiorowość składa się z gromadki dzieci, oddanych służących i charyzmatycznej matki próbującej wypełniać lukę po wiecznie nieobecnym ojcu. Perypetie bohaterów intrygują, nawet jeśli w ich życiu nie dzieje się pozornie nic szczególnego. Wystarczy jednak chwila przyglądania się drobnym troskom i małym radościom filmowej rodziny, by widz zapragnął stać się jej częścią. Największe zwycięstwo Cuaróna polega na tym, że wrażenie to nie zmienia się nawet, gdy po protagonistów upomina się w końcu dziejowa zawierucha. Kolejne kryzysy, czy to związane z katastrofami naturalnymi czy niepokojami społecznymi, tylko zwiększają poczucie wspólnoty i wpływają na bohaterów mobilizująco Doskonale widać to zwłaszcza w scenie, w której służąca, pod wpływem impulsu, przełamuje paraliżujący lęk przed wodą i nurkuje w morzu, by uratować topiących się podopiecznych.
Na czym, według Cuaróna, polega sekret tej dojrzałej symbiozy? Odpowiedź okazuje się genialna w swojej prostocie. Rzeczywistość "Romy" to świat niemal pozbawiony mężczyzn. Jeśli już pojawiają się oni na ekranie, obecność ta niemal zawsze oznacza kłopoty i presję, przeciw której trzeba się zjednoczyć. Cuarón, demonstrujący swe antymaczystowskie poglądy co najmniej od czasu przewrotnego "I twoją matkę też", wierzy, że to możliwe. W "Romie", analizując zbieżne w wielu punktach losy pani domu i jej ulubionej służącej, przekonuje, że porozumienie wynikające z posiadania tej samej płci jest ważniejsze niż różnice na tle klasy i wykształcenia.
Nawet jeśli myślenie to wydaje się nieco życzeniowe, Cuarónowi nie sposób odmówić daru przekonywania. Tym bardziej że – choć wiele się od tamtego czasu zmieniło – w dążeniu do równouprawnienia optymizm jest nam dziś potrzebny tak samo jak we wczesnych latach siedemdziesiątych.
Moja ocena:
8
Udostępnij: