Recenzja filmu

Zwingli (2019)
Stefan Haupt

Żywot Urlicha

Ani się nie uśmiechnąłem na filmie "Zwingli", ani nie splunąłem na nim na podłogę. Nie poczułem w tym filmie człowieka. Poczułem postać filmową, historyczną.
Na czarnym tle zaczyna się rysować podpis. Kaligrafowane atramentem w średniowiecznym stylu litery układają się w napis Zwingli. I już w pierwszych sekundach filmu mamy do czynienia z kłamstwem lub reinterpretacją. Oryginalnie, zgodnie z ówczesnymi regułami, Urlich Zwingli podpisywał się Zwinglius, a konkretnie H. Zwinglius.

I z tym uczuciem zostałem do końca filmu "Zwingli". Cały czas myślałem o roku 2019. Tyle że w Polsce. Wcale nie nigdzie. W miejscu, w którym żyję. Każda kolejna scena dziejąca się w Zurichu w 1519 roku bezwzględnie, bez żadnych skrupułów przywoływała do mojej głowy aktualne wydarzenia lub wydarzenia z nieodległej przeszłości.

Najogólniej rzecz biorąc, czułem smutek, że w Polsce nie było reformacji. Ileż kwestii nas wciąż męczy z tego powodu. Ponieważ nawet nie zaczęliśmy ich przepracowywać, to odbijają się strasznymi konsekwencjami.

Choć oczywiście koszty reformacji też były wielkie i straszne. Wieloletnie wojny, mordy i nienawiść to tylko niektóre z nich.

Jeden wątek mnie zaintrygował. Spór Zwingliego z Lutrem. Wyklinali się wzajemnie. Choć wydawałoby się, że powinni się wspierać, to ze sobą walczyli (również bardzo polskie i bardzo aktualne, prawda?).

A poza tym oglądałem ten film, jakbym czytał przyzwoitą książkę historyczną. Pawła Jasienicę czy Normana Daviesa. Z odrobinką ciekawości, ale raczej bez emocji. Więc jednak znacznie gorzej ten film odebrałem od tego, co napisał Jasienica czy Davies.

Nie poruszyła mnie ta opowieść. Za bardzo edukacyjna była. Za mało ludzka. Za bardzo idealny był ten bohater. Za bardzo świat mu sprzyjał. Nawet pozorna zdrada na śmierć przyjaciela wyglądała w nim na dobry uczynek. I nawet jeśli nim była, to dramaturgicznie jest to pusty przebieg.

Choć sam wątek "możecie sobie wierzyć w co chcecie, pod warunkiem, że nie podważa to porządku państwa, pod warunkiem, że kasa się będzie zgadzać" też bardzo żywy i aktualny. Kwestiami wiary są
teraz bardziej kwestie związane z ekologią niż Biblią, ale mechanizm identyczny.

Pewnie to grzech pierworodny (nie wiem, czy ewangelicy w niego wierzą) takich filmów. Biopiców. Pokazujących życie wielkiego człowieka w perspektywie całego życia. Wiem jak się skończy, wiem, że skończy się dobrze. Nawet jeśli skończy się tragiczną śmiercią, to zapewne zwycięską. 

Rozumiem, że oglądałem coś w rodzaju żywotu świętego Karola przez duże P, który byłby nakręcony przez Polaków. A nawet znacznie więcej, ponieważ Karol nie dorasta do pięt Urlichowi. Bo Urlich jednak zreformował świat radykalnie. A Karol już niekoniecznie. Choć zapewne przyczynił się trochę do upadku ZSRR. Wiem, że oglądałem film o Koperniku albo Giordano Bruno albo o jednym i drugim zarazem.

Ale mimo wszystko oczekiwałbym czegoś żywszego i mniej koturnowego, prawdziwszego. Józef Brodski ujął te moje tęsknoty najpiękniej:

"Siedzę przy oknie, wspo­mi­nam dni mło­de, 
to się uśmiech­nę – to znów splu­nę na pod­ło­gę."

Ani się nie uśmiechnąłem na filmie "Zwingli", ani nie splunąłem na nim na podłogę. Nie poczułem w tym filmie człowieka. Poczułem postać filmową, historyczną.

Może za dużo oczekuję. Wyłgam się tym, że jestem realistą, więc żądam niemożliwego.

A jednak, mimo wszystkich moich zastrzeżeń, "Zwingli" ma swój walor edukacyjny i walor refleksyjny, dlatego krótko mówiąc w skali* Pawlaka: można.


*Skala: nie warto, nie trzeba, można, warto, trzeba
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones