Niby nic nowego - film równie dobrze mógłby się nazywać "28 minut później", lub "Bad virus project" ale... no właśnie.
O ile oglądając Cloverfield widz nie traci świadomości, że ogląda spektakularny pokaz fajerwerków "made in Hollywood" to w REC wręcz nie da się ulec iluzji zwyczajności, wręcz pospolitości, coś co wygląda tak, jakbyśmy sami to kręcili. Tu nie ma superbohatera, który najpierw sam pcha się w paszczę zła, nadludzkim wysiłkiem wymykając się śmierci aby w końcu jemu ulec. Tu widzimy zwykłych ludzi takich jak widz, którzy w panice próbują ujść z życiem.
Ot losy początkującej dziennikarki której przydzielono nakręcenie nudnego materiału do programu, którego mało kto ogląda. Gdy połykamy przynętę naturalizmu zostajemy umiejętnie wciągani w coraz to głębsze czeluście grozy. Gdy zaczynamy się z nią oswajać znowu wkracza zwyczajność... i znowu.
Efekt jest taki, że ostatnia scena wystraszy nawet największych malkontentów. Po prostu w pewnym momencie milkną w kinie odgłosy żartego popcornu i siorpanie coli a na ekranie... paradoksalnie niewiele widać! Aktorka grająca dziennikarkę jest tak dobra, że po prostu nam udziela się jej strach!