To mógł być bardzo dobry film. No właśnie mógł być, ale nie jest.
Historia zaczyna się w miarę ciekawie. Matka (w tej roli średnia Julianne Moore) traci swojego syna w katastrofie samolotowej. Mija ponad rok, kobieta ciągle nie może wyjść z szoku po stracie dziecka, a tu nagle wszyscy zaczynają jej wmawiać, że tak naprawdę nigdy żadnego syna nie miała. O ile początek w miarę trzyma w napieciu, to im dalej film trwa tym całość staje się coraz bardziej banalna i nieprzekonująca.
Kobieta i mężczyzna który także stracił dziecko w wypadku uciekają z łatwością przed federalnymi, wychodzą bez szwanku z wypadku samochodowego, a za pobicie dwóch federalnych przez kompana Telly nie zostają temu wysuniete żadne zarzuty. No proszę!! Trochę realizmu!
Co gorsze od początku wiemy, że Telly nie zwariowała. Reżyser nawet nie zasiewa w nas wątpliwości odnosnie słuszności jej działań. Ona poprostu ma rację i cały film polega tylko na tym abyśmy się dowiedzieli co stało się z jej Samem. Jednak - o zgrozo - dowiadujemy się tego już po pół godzinie i cała reszta napięcią jaka do tej pory pozostała znika nieodwracalnie.
Brakuje mi w tej historii emocji, prawdziwych uczuć, walki ze wspomnieniami, swoją pamięcią, zadania większej ilości racjonalnych pytań. Ten film mógł mówić o potędze miłości pomiędzy matką a dzieckiem, o niesamowitej więzi między nimi. Wiem, że nie miał to być dramat ani film psychologiczny ale trochę prawdziwości w zachowaniach bohaterów przyda się nawet w thrillerach czy sf. Poza tym "życie..." nie sprawdza się nawet jako sf czy właśnie thriller. Nie ma klimatu, nie zaskakuje, nie trzyma w napięciu.
Plusem jest rewelacyjna wszechobecna w filmie muzyka Jamesa Hornera, do którego coraz bardziej z filmu na film się przekonuję.
4/10