Jakoś nie miałem okazji wcześniej, a że Sandrę Bullock bardzo lubię, skusiłem się na "28 dni" upatrzone w TV. Po seansie stwierdzam co następuje:
Mój stosunek do pani Bullock nie zmienił się ani o jotę. Powiem więcej - jeszcze bardziej ją polubiłem! Zastanawiam się nawet, jakim sposobem przeoczyłem tą nienajnowszą przecież(2000r.) produkcję... .
Powiem szczerze, że obraz ten lekko mną "trzepnął"(cokolwiek to oznacza). Przysięgam że byłem trzeźwy jak świnia, a jednak już od początku filmu czułem się jak pijany ćpun... .
Prosty z pozoru zabieg - filmowanie z "trzęsącej ręki", uciekająca ostrość obrazu - to tylko sporadyczne wstawki, powodujące jednak ból głowy i odruchy wymiotne. Brawo!
Wraz z bohaterką stałem się lekomanem/narkomanem/alkocholi kiem(niepotrzebne skreślić). Do tego istna huśtawka nastrojów - od myśli samobójczych, po zachłyśnięcie wręcz pięknem otaczającego świata... .
Mało jest filmów potrafiących skromnymi bądź co bądź środkami wciągnąć widza bez reszty. Zmusić wręcz do poddania się nastrojowi. Ja osobiście poczułem się... zmanipulowany!
Ja! Dziwne to, ale prawdziwe.
Już wiem, jak wygląda 28 dni w klinice odwykowej. Pora chyba na psychiatryczną... .
(SELER)