Alpha, 13-latka z problemami jest wychowywana tylko przez matkę. Ich świat rozpada się w dniu, w którym dziewczyna wraca ze szkoły z tatuażem na ramieniu.
Pierwsze wrażenie: oto nowa kategoria - film na 1 i na 10 jednocześnie. Ale jednak nie. Nie dajcie się zwieść, że „przecież to Ducournau, przecież to Cannes” - też ją uwielbiam, ale święte nie! Z przykrością zawiadamiam, że jak dla mnie ten film po prostu nie wyszedł i jest rozczarowująco słaby, męczy, a patos i koncepty tego nie przysłonią piaskowo-dymną zasłoną. Historia jest, emocje są, ale giną przygwożdżone formą. Pomysłów 100 i 100 pomysłów nie wypala, a reżyseria i dramaturgia są rozbuchane i pogubione. Rujnuje to również muzyka - przytłacza i właściwie nie pasuje, dudni niemożebnie i przesadza (Tame Impala? Requiem? To się dzieje na serio?). Świetni aktorzy dwoją się i troją niczym w imię lepszej sprawy. Największy problem to jednak przygniatający ciężar metafory - ten marmur waży tonę, Susan Sontag wywraca oczami („Choroba jako metafora” jest dokładnie o tym, czemu ten film nie trafia). Czekam na kolejny film, ten niech szybko pokryje kurz i piach.
Moje jedyne zaskoczenie jest takie, że w trakcie tych dwóch godzin nie byłem na tyle silny, aby wyjść z tego seansu. Ciągle zawierzałem, że jakoś się wkręcę.